Skip to main content

Full text of "Film 1976 07 25 Nr 30x"

See other formats


WSCZ.YA A MIRUKY TO 'ZVNKA 
PE * PEDUIBCZA NL ETUGEZZU NEJ LUT HNY V-y43 











Zręczna prezentacja zmyśleń 


Jesteśmy świadkami cie- 





kawego procesu: tak zwa- 





ne nowe kino, które wy- 





wierało ogromny wpływ 





na kinematografię świa- 





tową od początku lat sześć- 








dziesiątych, dziś traci swój 








impet. Jest wypierane 





przez wielki film wido- 





wiskowy. 





roku 1955 krytyk 
francuski Ray- 
mond Borde pisał: 
Należałoby  poTó- 


wnać sytuację fil- 
roku 1955 z sytuacją ma- 
sztalugowego (...) sprzed 
dwustu albo trzystu lat. Wtedy 
artyści stali się już mistrzami 
perspektywy i podobieństwa, Po- 
trafili malować tak prawdziwie, 
jok sobie tego życzyła ich klien- 
tela. (...) Była to długa noc aka- 
demizmu, ciągnąca się od Rafaela 
aż po Bouguereau. Lecz potem 
zjawił się impresjonizm, Jestem 
przekonany, że i w filmie nastąpi 
skok równie gwałtowny i za 
jednym zamachem zestarzeją się 
wtedy nieodwołalnie tysiące fil- 
mów. 


mu w 
larstwa 








JAN OLSZEWSKI 


„Żądło' George Roy Hilla 


CZY POWRÓT 
„STAREGO KINA”? 


Wkrótce potem przepowiednia 
zaczęła się sprawdzać. Na przeło- 
mie lat pięćdziesiątych i sześć- 
dziesiątych pojawiły się pierwsze 
filmy francuskiej „nowej fali”, 
pierwsze arcydzieła Antonioniego, 
pierwsze pozycje „cinćma-vćritć"”. 
Wniosły one do kinematografii 
nowy ton, nowy sposób prowa- 
dzenia narracji, nowe spojrzenie 
na świat. 

Mówi się czasem, że dawne ki- 
no — zwłaszcza hollywoodzkie ki- 
no lat trzydziestych i czterdzie- 
stych — prezentowało na ekranie 
świat białych telefonów. Nie jest 
to, oczywiście, sformułowanie zgo- 
dne z prawdą: w owym czasie 
powstawały filmy o różnej tema- 
tyce. Także — filmy polityczne, 
społeczne, o sytuacji warstw naj- 


uboższych, o przestępczości wśród 
młodzieży itp. Ale generalnie ów- 
czesny film ukazywał świat od- 
dzielony od rzeczywistości jak 
gdyby grubą, niewidzialną szybą. 
Ta szyba była konsekwencją pe- 
wnej formuły artystycznej. Ak- 
ceptowano wówczas zasadę, iż 
wartością czelną w filmie jest 
wyrazistość i atrakcyjność; prze- 
de wszystkim — fabuły, ale także 
postaci ludzkich, scenerii, atmo- 
sfery. 

Jak ta zasada funkcjonowała w 
praktyce — wiedzą wszyscy, któ- 
rzy znają filmy z lat trzydzie- 
stych i czterdziestych. Posłużymy 
się przykładem amerykańskiego 
filmu „Skamieniały las”, nieda- 
wno przypomnianego przez tele- 
wizję. Była to historia poety- 





-globtrotera, który w trakcie wę- 
drówki przez Stany Zjednoczone 
trafia do małej stacji benzynowej 
gdzieś w samym sercu pustyni w 
Nevadzie. Tutaj poznaje piękną 
dziewczynę, zostaje wplątany w 
aferę kryminalną, wreszcie — gi- 
nie, zastrzelony przez zbiegłego 
gangstera. Film ten — którego 
akcja toczy się, jak powiedzieliś- 
my, na pustyni — został nakręco- 
ny całkowicie w ateliers. Ka- 


mienna pustynia Nevady, ów ty- 
tułowy „skamieniały las” — nie 
jest autentyczny; stanowi jedynie 
płótnie. A 


tło namalowane na 











Zręczna prezentacja zmyśleń 


Jesteśmy świadkami cie- 





kawego procesu: tak zwa- 





ne nowe kino, które wy- 





wierało ogromny wpływ 





na kinematografię świa- 





tową od początku lat sześć- 








dziesiątych, dziś traci swój 








impet. Jest wypierane 





przez wielki film wido- 





wiskowy. 





roku 1955 krytyk 
francuski Ray- 
mond Borde pisał: 
Należałoby  poTó- 


wnać sytuację fil- 
roku 1955 z sytuacją ma- 
sztalugowego (...) sprzed 
dwustu albo trzystu lat. Wtedy 
artyści stali się już mistrzami 
perspektywy i podobieństwa, Po- 
trafili malować tak prawdziwie, 
jok sobie tego życzyła ich klien- 
tela. (...) Była to długa noc aka- 
demizmu, ciągnąca się od Rafaela 
aż po Bouguereau. Lecz potem 
zjawił się impresjonizm, Jestem 
przekonany, że i w filmie nastąpi 
skok równie gwałtowny i za 
jednym zamachem zestarzeją się 
wtedy nieodwołalnie tysiące fil- 
mów. 


mu w 
larstwa 








JAN OLSZEWSKI 


„Żądło' George Roy Hilla 


CZY POWRÓT 
„STAREGO KINA”? 


Wkrótce potem przepowiednia 
zaczęła się sprawdzać. Na przeło- 
mie lat pięćdziesiątych i sześć- 
dziesiątych pojawiły się pierwsze 
filmy francuskiej „nowej fali”, 
pierwsze arcydzieła Antonioniego, 
pierwsze pozycje „cinćma-vćritć"”. 
Wniosły one do kinematografii 
nowy ton, nowy sposób prowa- 
dzenia narracji, nowe spojrzenie 
na świat. 

Mówi się czasem, że dawne ki- 
no — zwłaszcza hollywoodzkie ki- 
no lat trzydziestych i czterdzie- 
stych — prezentowało na ekranie 
świat białych telefonów. Nie jest 
to, oczywiście, sformułowanie zgo- 
dne z prawdą: w owym czasie 
powstawały filmy o różnej tema- 
tyce. Także — filmy polityczne, 
społeczne, o sytuacji warstw naj- 


uboższych, o przestępczości wśród 
młodzieży itp. Ale generalnie ów- 
czesny film ukazywał świat od- 
dzielony od rzeczywistości jak 
gdyby grubą, niewidzialną szybą. 
Ta szyba była konsekwencją pe- 
wnej formuły artystycznej. Ak- 
ceptowano wówczas zasadę, iż 
wartością czelną w filmie jest 
wyrazistość i atrakcyjność; prze- 
de wszystkim — fabuły, ale także 
postaci ludzkich, scenerii, atmo- 
sfery. 

Jak ta zasada funkcjonowała w 
praktyce — wiedzą wszyscy, któ- 
rzy znają filmy z lat trzydzie- 
stych i czterdziestych. Posłużymy 
się przykładem amerykańskiego 
filmu „Skamieniały las”, nieda- 
wno przypomnianego przez tele- 
wizję. Była to historia poety- 





-globtrotera, który w trakcie wę- 
drówki przez Stany Zjednoczone 
trafia do małej stacji benzynowej 
gdzieś w samym sercu pustyni w 
Nevadzie. Tutaj poznaje piękną 
dziewczynę, zostaje wplątany w 
aferę kryminalną, wreszcie — gi- 
nie, zastrzelony przez zbiegłego 
gangstera. Film ten — którego 
akcja toczy się, jak powiedzieliś- 
my, na pustyni — został nakręco- 
ny całkowicie w ateliers. Ka- 


mienna pustynia Nevady, ów ty- 
tułowy „skamieniały las” — nie 
jest autentyczny; stanowi jedynie 
płótnie. A 


tło namalowane na 





Zewnętrzny obraz swiata 


CUJUCIO 





jednak — rzecz znamienna: ów 
malowany plener bynajmniej nie 
razi, gdy się film ogląda. Umo- 
wne dekoracje znajdowały bo- 
wiem pokrycie w umowności fa- 
buły i postaci ludzkich. Akcja 
rozwija się tu zbyt logicznie, zbyt 
nieuchronnie zmierza do tragicz- 
nego finału. Bohaterowie są zbyt 
jednoznaczni, nazbyt wyraźnie 
zinterpretowani; stanowią uoso- 
bienie wybranych cech psychicz- 
nych, pewnych postaw moral- 
nych, pewnych tęsknot metafi- 
zycznych. Nawet zbiegły gangster 
Duke Mantee (świetnie zagrany 
przez Bogarta) jest przede wszy- 
stkim uosobieniem buntu społecz- 
nego, a nie — rzeczywistym gan- 
gsterem. W sumie — był to obraz 
świata daleki od autentyzmu: 
realizatorzy nie znaleźliby takich 
ludzi na żadnej z licznych stacji 
benzynowych, rozsianych wzdłuż 
amerykańskich autostrad. Ale bo 
też „Skamieniały las” nie był o0- 
powieścią o życiu codziennym 
pracowników stacji benzynowych. 
Chodziło o coś zupełnie innego: z 
jednej strony — o dramatyczne 
widowisko; z drugiej — o dysku- 
sję na temat sensu życia ludzkie- 
go. 
Poświęciliśmy tyle uwagi  fil- 
mowi „Skamieniały las”, ponie- 
waż stanowi idealną ilustrację 
pewnej metody artystycznej. Film 
lat trzydziestych i czterdziestych 
nie przywiązywał zbyt dużej wa- 
gi do zewnętrznego obrazu rze- 
czywistości. Patrzył na świat po- 
przez pryzmat bądź pewnych 
konstrukcji dramaturgicznych, 
bądź też — pewnych  uogól- 
nień filozoficznych. Jeśli te 
wartości nie 'dały się  po- 
godzić z rzeczywistością — tym 
gorzej dla niej: dostosowywano 
ją do apriorycznych założeń. Naj- 
częściej — właśnie do wymogów 
kinowej dramaturgii. Tak praco- 
wała wówczas ogromna większość 
reżyserów: tworzyli piękne, fas- 
cynujące i często mądre widowis- 
ka, które jednak niewiele miały 
wspólnego z obrazem świata re- 
jestrowanym przez ówczesne fil- 
my dokumentalne. 


4 


Ta metoda pracy była zapewne 
sprzeczna z istotą kina, Film jest 
ruchomą fotografią, potrafi prze- 
de wszystkim rejestrować zewnę- 
trzny obraz zjawisk i wydarzeń. 
Dlaczego więc ma to być obraz 
wystylizowany,  odrealniony i 
wreszcie zniekształcony? Było 
rzeczą oczywistą, że prędzej czy 
później film upomni się o swe 
prawa. Stało się to w momencie, 
gdy wybuchła rewolucja „nowe- 
go kina”. Reżyserzy „nowofalowi” 


pragnęli ukazywać właśnie ów 
zewnętrzny obraz świata. Kon- 
strukcje  _dramaturgiczne oraz 


uogólnienia filozoficzne były dla 
nich rzeczą wtórną; jeśli nie po- 
trafili doszukać się ich w auten- 
tycznym obrazie świata — po 
prostu z nich rezygnowali. Nastą- 
piło więc dokładne odwrócenie 
skali wartości. 

Tak oto pojawiła się nowa 
szkoła w kinie. Czy wywołała 
protesty, skandale — tak jak 
swego czasu wystawy impresjo- 
nistów? Ależ tak! Wystarczy 
przypomnieć projekcję „Przygo- 
dy” Antonioniego w Cannes w 
roku 1960; film został wtedy wy- 
gwizdany. Bo też dla konsumen- 
tów „starego kina” był to film 
nie do przyjęcia. Upraszczając — 
można byłoby powiedzieć, że jest 
to film oparty na tradycyjnym 
motywie trójkąta. Poprzednio 
nakręcono dziesiątki filmów niby 
podobnych — w różnych wer- 
sjach, o różnie rozłożonych 
akcentach moralnych. Ale wszy- 
stkie te filmy miały jedną wspól- 
ną cechę: postacie i wydarzenia 
były od początku wyraźnie zin- 
terpretowane. Wiadomo było, kto 
jest postacią pozytywną, a kto 
negatywną. W „Przygodzie”  ta- 
kiej psychologicznej i moralnej 
interpretacji nie ma w ogóle. Na- 
wet fabuła jest tu sprawą drugo- 
rzędną — do tego stopnia, że pe- 
wne szczegóły pozostają nie wyja- 
śnione: w pierwszej połowie fil- 
mu jedna z rywalek znika i do 
końca nie wiadomo, co się z nią 
stało. Antonioni interesuje się 
czymś zupełnie innym: obserwuje 
„zewnętrzny obraz” ludzkich po- 
staci, ich autentyczne odruchy, 
stara się zbadać mechanizm psy- 
chiczny, który skłania bohaterów 





„Przygoda” Michelangelo Antonioniego 


do określonej reakcji, zastanawia 
się także, czy określone reakcje 
psychiczne. zostały sprowokowa- 
ne przez otoczenie, środowisko. 


ednocześnie z „Przygodą” po- 
jawiło się wiele filmów podo- 
bnego typu. Francuscy reży- 
serzy „nowej fali” zajęci byli 
introspekcją psychologiczną; 
reżyserzy angielscy („Free 
Cinema”) i włoscy próbowali o- 
kreślić wpływ społeczeństwa na 
człowieka; tzw. szkoła nowojor- 
ska podpatrywała sceny z życia co 
dziennego amerykańskich metro- 
polii; francuska szkoła dokumen- 
tu „cinóćma-vćritć” starała się o- 
kreślić granice ludzkiej sponta- 
niczności, Minęło kilka lat — i 
„nowe kino” zaczęło wywierać 
przemożny wpływ na kinemato- 
grafię par excellence rozrywko- 
wą: na film kostiumowy, kome- 
dię, western, film sensacyjny. 


Trudno powiedzieć, kiedy to 
oddziaływanie się rozpoczęło, czy 
w pierwszej połowie lat sześćdzie- 
siątych, kiedy powstał „Tom Jo- 
nes”, czy kilka lat później, gdy 
zaczęto realizować „nowofalowe” 
westerny („Will Penny”, „Był tu 
Willie Boy”) czy filmy sensacyjne 
(„Bullitt”). Faktem jest, że ów 
wpływ ujawnił się najbardziej w 
filmie sensacyjnym, policyjnym. 
O ile dawniej film sensacyjny 
starał się przede wszystkim opo- 
wiedzieć dramatyczną historię, a 
niekiedy szukał ogólnych prawd 
o świecie, o tyle teraz zaczął po- 
kazywać zewnętrzny obraz auten- 
tycznego życia. Widać to może 
przede wszystkim we „Francus- 
kim łączniku”, zdobywcy Oscarów 
za rok 1971. „Francuski łącznik” 
przypomina nieco  „Przygodę”: 
fabuła jest tu tak pokawałkowa- 
na, niejasna, że chwilami trudno 
określić związki między wyda- 


rzeniami.  Friedkina interesuje 
bowiem coś innego: codzienna 
praca policjanta, jego reakcje 


psychiczne, przeżycia, jego status 
społęczny; wreszcie — niebezpie- 
czeństwo, które mu stale zagraża. 
Filmów podobnych pojawiło się 
ostatnio więcej. Przypomnijmy te, 
które widzieliśmy w Polsce: choć- 
by „Przyjaciół Eddiego”, zdumie- 


wająco autentyczny obraz pod- 
ziemia przestępczego, ukazujący 
codzienne życie przestępcy od 
strony najmniej atrakcyj- 
nej. W gruncie rzeczy do tej 
samej grupy filmów należą oby - 
dwie części „Ojca chrzestnego”. 
Bohater tego filmu, Michael Cor- 
leone, nie mieści się w żadnym 
prostym schemacie psychologicz- 
nym, moralnym czy społecznym. 
Najbardziej pasuje do niego okre- 
ślenie „urzędnik zbrodni”. Reży- 
ser pokazuje nade wszystko co- 
dzienne, żmudne prace swego bo- 
hatera. Michael Corleone musi 
pertraktować ze wspólnikami i 
podwładnymi, ma nieustanne kło- 
poty z rodziną; musi godzić zwa- 
śnionych. 


Na początku lat siedemdziesią- 
tych prasa pisała wiele o wpły- 
wie „nowego kina” na kino roz- 
rywkowe. Niektórzy recenzenci 
(m.in. niżej podpisany) byli prze- 
konani, że ten wpływ jest najwa- 
żniejszym zjawiskiem w kinema- 
tografii ostatnich kilkunastu lat; 
że zrewolucjonizuje współczesne 
kino. Chciałoby się tu zacytować 
słowa Aleksandra Jackiewicza na 
temat „nowego kina”: W bezpo- 
średniej analizie rzeczywistości, 
poczynając od rejestrowania wi- 
dzialności i słyszalności świata 
zmysłowego, poprzez odkrywanie 
sposobu jego istnienia, aż do wy- 
krywania nadrzędnych praw rzą- 
dzących życiem — film (...) dopet- 
nia współczesną powieść, zajętą 
wewnętrznym życiem człowieka. 
(...) „Cinóma-vćritć”, „szkoła no- 
wojorska”, „polska szkoła filmu 
dokumentalnego”, rozwijający się 
w wielu krajach nowoczesny film 
dokumentalny — ten cały z roku 
na rok nasilający się prąd jest 
prądem tak głęboko poznawczym, 
jakiego nie zna żadna dotychcza- 
sowa sztuka, ani nawet dotych- 
czasowy film. (...) Z tych podpa- 
trywań, z tych badań — rodzą 
się autentyczne, układane przez 
samo życie historie, fabuły i dra- 
maty. Doświadczenia dokumenta- 
listów przejmuje film fikcji, co- 
raz mniej fikcyjny, coraz mniej 
inscenizowany, coraz bliższy 
obiektywnej prawdy. Nawet wte- 
dy, kiedy jest realizowany w ate- 
lier, nawet kiedy jest „grany”. 
Wszystkie te uwagi dotyczą nie 
tylko „Przygody” czy „Hiroszimy, 
mojej miłości”, ale także „Fran- 
cuskiego łącznika” czy „Przyja- 
ciół Eddiego”. Zdawałoby się 
więc, że cytowana na wstępie 
diagnoza Borde'a spełniła się co 
do joty: film się zmienił, dawny 
styl kina stał się niestrawny; „ze- 
starzało się nieodwołalnie tysiące 
filmów". 

I oto zjawisko zaskakujące: na- 
gły renesans „starego kina". W 
1973 roku deszcz Oscarów spadł 
na „Żądło”. Jest to także dramat 
sensacyjny, podobnie jak „Fran- 
cuski łącznik”; ale poza tym jed- 
nym szczegółem obydwa filmy 
różnią się diametralnie, W „Żą- 
dle* nie ma śladu autentyzmu. 
Nie wiemy, jak wygląda codzien- 
ne życie staci zaprezentowa- 
nych w „Żądle”; nie wiemy — i 
właściwie niewiele nas to obcho- 
dzi. Film jest widowiskiem; po- 
stacie zostały scharakteryzowane 
jednoznacznie, grubą kreską, tro- 
chę jak Duke Mantee ze „Ska- 
mieniałego lasu”. Pewna umo- 
wność bohaterów idzie w parze 
z umownością scenerii. Co wię- 
cej — historia, którą tu opowie- 
dziano, jest od początku do koń- 
ca wymyślona, nieprawdopodo- 
bna. Miejsce prawdy zajął mit; 
świat został — znowu! — umiesz- 


sotni acc | 





czony za grubą szklaną szybą. 
Kunszt reżysera George Roy Hil- 
la polega nie na odkrywaniu:-pra- 


„ wdy, lecz na wspaniale zręcznym 


prezentowaniu  zmyśleń, Świat 
„Żądła* funkcjonuje w naszej 
wyobraźni na tej samej zasadzie, 
na jakiej niegdyś funkcjonowały 
„światy białych telefonów". Jest 
to świat tak sugestywny, że wie- 
rzymy weń — mimo że zdajemy 
sobie sprawę z jego nieprawdzi- 
wości. 

W rok po „Żądle” zjawiło się 
„Morderstwo w  Orient-Ekspre- 
sie”, film w swej koncepcji podo- 
bny. Akcja obydwu filmów toczy 
się w latach trzydziestych. Więc 
może chodzi tu o pozycje wyjąt- 
kowe, zrodzone z mody „retro”? 
A jednak chyba nie. Istnieją po- 
dobne filmy, których akcja toczy 
się współcześnie; choćby — cała 
seria filmów o katastrofach. Wi- 
dzieliśmy już „Tragedię »Posej- 
dona<«*, mamy obejrzeć „Trzęsie- 
nie ziemi”, czeka „Płonący wieżo- 
wiec” i „Port lotniczy 75”, Mimo 
oczywistych różnie między serią 
„katastroficzną” a „Żądłem” — 
istnieje przecież dla tych filmów 
wspólny mianownik. Dla reżyse- 
ra Ronalda Neame katastrofa 
transatlantyku jest atrakcją tego 
samego typu, co dla Mólićsa — 
podróż na Księżyc. Nikt nie tro- 
szczy się tu o autentyzm czy bo- 
daj o prawdopodobieństwo. Boha- 
terowie są postaciami uproszczo- 
nymi, jednoznacznymi. Jedynymi 
wartościami, które się w tym fil- 
mie liczą, to widowiskowość i na- 
pięcie dramatyczne. W tym wy- 
padku są to wartości tak sugesty- 
wne, że widz chętnie zaakceptuje 
wszystkie nieprawdopodobień - 
stwa — tak jak akceptował w 
„Skamieniałym _ lesie” plenery 
malowane na płótnie, 


Jak wytłumaczyć ten nagły re- 
nesans estetyki „starego kina”? 
Czy został spowodowany przej- 
ściową modą? A może całe zja- 
wisko ma pewne racjonalne przy- 
czyny? Może „kino nowofalowe” 
zawiodło, może nie spełniło ocze- 
kiwań wielkich producentów i 
dystrybutorów? Może jesteśmy 
świadkami generalnej zmiany 
orientacji w zachodnim przemyśle 
filmowym? A jeśli tak — to jak 
potoczą się dalsze dzieje kina 
światowego? Czy owo „nowe ki- 
no” stopniowo zniknie, czy też bę- 


Życie codzienne przestępcy 


dzie się rozwijać równolegle z ki- 
nem „fabuły i widowiska”? Ja- 
kiekolwiek są odpowiedzi — jed- 
no jest pewne: kinematografia 
światowa staje się widownią kon- 
fliktu dwu przeciwstawnych racji 
artystycznych. I nie jest wyklu- 
czone, że w wyniku tego konflik- 
tu utraci pewne walory, które 
zyskała w epoce rewolucji „no- 
wego kina”. 


asuwa się tu refleksja, 
czy owe przemiany mo- 
gą oddziałać na ki- 
no polskie? Polski film 
często ulega wpływom 
kina światowego. Co prawda, sam 
proces oddziaływania przebiega 
niekiedy z oporami. Gdy na 
świecie pojawiło się „nowe kino”, 
przyjęliśmy je początkowo nieuf- 
nie. Rzecz paradoksalna, jako 
pewne elementy „nowego kin. 
były obecne w naszej kulturze 
filmowej już od początku lat 
sześćdziesiątych: jak _ słusznie 
stwierdza Aleksander Jackiewicz, 
„nowe kino” narodziło się m.in. 
z polskiej szkoły filmu dokumen- 
talnego. A przecież kinematogra- 
fia polska przez długie lata żyła 
filmem wyłącznie widowiskowym. 
Chciałoby się powiedzieć: żyła w 
świecie plenerów malowanych na 
płótnie — nawet jeśli to były ple- 
nery autentyczne, 

Na przełomie lat sześćdziesią- 
tych i siedemdziesiątych przyszła 
odnowa: pojawiły się pierwsze 
polskie filmy fabularne zrodzo- 
ne z inspiracji dokumentu: filmy 
Zanussiego, Trzosa. Ci dwaj re- 
żyserzy chyba po raz pierwszy 
pokazali pewien zewnętrzny o- 
braz naszej rzeczywistości, które- 
go ich poprzednicy nie dostrzega- 
li: w „Zapisie zbrodni*, w „Stru- 
kturze kryształu*, w „Za ścianą”. 
Potem przyszli następcy: Wojcie- 
chowski, Kieślowski. Dziś owa 
tala paradokumentalna przybiera 
na sile. Nasi reżyserzy próbują — 
jak to pisze prof. Jackiewicz — 
„analizować rzeczywistość, odkry- 
wać nadrzędne prawa rządzące 
życiem”. Zaczynają odkrywać mo- 
żliwości tkwiące w formule „no- 
wego kina”, ale są wciąż dalecy 
od jej wyczerpania, 











JAN 
OLSZEWSKI 


„Przyjaciele Eddiego” Petera Yatesa 








PA WYCOWAŚRCERWJIE 
LKASCWA 


MAŁY 


Keley4 VI 
|JIWNSV/AŚ 





KROCZEK DO PRZODU 


Jedenasty „Mały Rocznik Fil- 
mowy” — ku naszemu zaskocze- 
niu — ukazał się drukiem. Po- 
winno się z tej okazji powie- 
dzieć, że dokonaliśmy dalszego 
kroku do przodu, zwłaszcza że 
przedpotopowa technika znako- 
micie opóźniała ukazywanie się 
„Rocznika” (poprzedni pojawił 
się z końcem kolejnego roku ka- 
lendarzowego!), zaś porównanie 
grubachnych tomów powielaczo- 
wych z cieniutkim zeszytem dru- 
kowanego „MRF 1975” dobitnie 
przypomina o skali papierowych 
oszczędności. Aliści postęp ten re- 
latywnie tylko wydaje się tak du- 
ży. Mam wrażenie, że ta formal- 
na zmiana kształtu „Małego Rocz- 
mika” nie oddala poważnych py- 
tań, wiążących się z opisem sta- 
tystycznym współczesnej kultury 
filmowej w naszym kraju — co 
spoczywało do tej pory na bar- 
kach uczynnego i pełnego naj- 
lepszych chęci Zespołu FSP. I 
to nie dlatego, że apetyt rośnie w 
miarę jedzenia, lecz przede 
wszystkim dlatego, że stół nie zo- 
stał dotąd nakryty. 

Zacznijmy od stwierdzenia, że 
niezwykle użyteczny dla wszyst- 
kich „Mały Rocznik Filmowy” u- 
kazuje się na poły konspiracyj- 
nie i ma charakter „produkcji u- 
bocznej” Wydawnictw  Filmo- 
wych ZRF (dawniej CRF). Przez 
lata nader rzetelnie wypełniał on 
podjęte „z własnej i nieprzymu- 
szonej woli” obowiązki kronika- 
rza oraz komentatora filmowych 
zjawisk, tak w sferze rodzimej 
produkcji, jak i dystrybucji, nie 
omijając również spraw ruchu 
filmowego. Był jedynym 'źródłem 
tego typu informacji, kopalnią 
filmograficznych i faktograficz- 
nych danych. Powiedzmy wyraź- 
nie, że przy całkowitym braku 
badań nad bieżącymi procesami 
recepcji filmu i kultury filmo- 
wej u nas (od rozeznania w re- 
cenzjach i publicystyce, aż po 
bardziej całościowe ujęcia spo- 
łecznego funkcjonowania filmu) 
„Rocznik” gwarantował podsta- 
wowy blok danych statystycz- 
nych i zestawień filmograficz- 
nych, przy czym dzięki ambicjom 
Filmowego Serwisu Prasowego w 


praktyce dokonywano znacznie 
więcej. 
Przykładowo: „Mały Rocznik” 


zainicjował wartościową tradycję 
refleksji krytycznej nad twórczoś- 
cią fabularną i krótkometrażową 
każdego kalendarzowego roku, 
składającą się z dłuższej perspek- 


tywy czasu na pewien obraz dro- 
gi pokonywanej przez naszą ki- 
nematografię. Więcej, znaleźć 
można było tu — i tylko tu — 
próby bilansu dokonań społecz- 
nego ruchu filmowego — klubów 
filmowych czy kin studyjnych — 
niezależnie od unikalnych infor- 
macji i wykazów statystycznych. 
W formie premii dla sporego w 
końcu grona dziennikarzy i kry- 
tyków, zajmujących się twór- 
czością rodzimą — publikowano 
filmografie reżyserów, operato- 
rów czy aktorów, których ze 
świecą gdziekolwiek szukać, 

Instynktownie redakcja „Małe- 
go Rocznika” starała się zatem za- 
pełnić ogromną lukę w paru pod- 
stawowych dziedzinach wiedzy o 
kinematografii polskiej, wyręcza- 
jąc, skuteczniej czy mniej sku- 
tecznie, tych, którzy powinni ma- 
teriały takie publikować. Tego 
heroicznego rozdziału dziejów 
„Rocznika” pamięć nie zatrze, 
aliści żyć trzeba dniem dzisiej- 
szym, a myśleć o jutrze. W tym 
kontekście lektura ostatniego 
„Rocznika” niezależnie od walo- 
rów zawartych w nim tekstów 
i zestawień — prowokuje do po- 
stawienia kilku pytań. Czy nie 
należałoby np. rozdzielić sprawy 
komentowania twórczości od jej 
dokumentacji? A jeśli tak, to czy 
satysfakcjonują nas dziś dane do- 
tyczące choćby „próby ekranu” 
filmów polskich i zagranicznych? 
Czy sucha statystyka ilości sean- 
sów i widzów stu tytułów minio- 
nego sezonu stanowi pułap na- 
szych zainteresowań życiem fil- 
mu? Czy nie powinniśmy poczy- 
nić tu szczegółowszych rekone- 
sansów, oczywiście, pod facho- 
wym okiem, pozwalających na 
wzbogacenie motywacji czemu 
ten czy inny tytuł „przepadł” 
albo odniósł sukces? 

Myślę, iż nadeszła chwila wy- 
raźnego podziału ról pomiędzy 
pewne ośrodki i zainteresowane 
wydawnictwa, podziału, z które- 
go wyniknąć by mógł bardziej 
zdecydowany postęp w zakresie 
wiedzy o kulturze filmowej, Jest 
sprawą jasną, że Filmowy Ser- 
wis Prasowy nie będzie w stanie 
sam gruntowniej analizować np. 
ruchu studyjnego czy zróżnico- 
wania frekwencyjnego na polskich 
premierach z podziałem na re- 
giony, co nie jest wcale sprawą 
błahą. Tak jak nie zdoła szcze- 
gółowiej rozwarstwić publiczności 
na jej grupy społeczne i kręgi 
wieku, kategorie fundamentalne, 
bez których rozmazuje się wymo- 
wa statystyk. Tymczasem — nie 
ujmując nie dotychczasowym pod- 
stawowym działkom „Rocznika” 
— takim jak kronika roku, wy- 
kaz premier polskich i obcych, 
produkcja poszczególnych wy- 
twórni etc., których przydatność 
nie wymaga uzasadnienia, trudno 
powiedzieć, aby odpowiadał on 
dzisiejszym oczekiwaniom i po- 
trzebom, które po prostu bardzo, 
bardzo wzrosły. Tylko, że „Rocz- 
nik” nie może robić tego sam, w 
pojedynkę. Musi być jednym z ta- 
kich wydawnictw, które w sposób 
skoordynowany, podporządkowane 
idei nadrzędnej, spróbują dać no- 
woczesny opis współczesnej kul- 
tury filmowej naszego kraju. 
Czas na taką decyzję. 


WOJCIECH 
WIERZEWSKI 





MAŁY ROCZNIK FILMOWY 1375. 
Edycja Specjalna Filmowego Serwisu 
Prasowego, [redakcja Wydawnictw 
Filmowych ZRF, Warszawa 1976 


Iwona Bielska i reżyser Andrzej Żuławski 


ERA) ALL 


WENA PEZEAENEUZNC. 


Na wydmach w Łebie i w malown 
zdjęcia do filmu „Na srebnym globie” 


czym Lisim Jarze koło Rozewia zaczęły się 
. Ekipa reżysera Andrzeja Żuławskiego, 


który jest także autorem scenariusza na podstawie powieści swego stryjecznego 


dziadka, Jerzego Żuławskiego, założyła bazę w pięknym ośrod 


toruńskiej „Elany* 


wypoczynkowym 


Chłapowie koło Władysławowa. Opodal plaży wybudo- 


wano całą wieś księżycową. Chaty przybyszów z Ziemi — Marty, Jerzego i Piotra 


— zwrócone 
Marty, założ 


są ku morzu; nieco w głębi jaru kryje się chata Tomasza, syna 
siela plemienia ludu księżycowego. 


Start filmu był trudny. Opóźniły się prace przygotowawcze; ogromny był ich 


zakres, a w dodatku trzeba je było p 


owadzić w wielu odległych 


od siebie 


miejscach, w Polsce i za granicą, w Mongolii i Gruzji. Niemal wszystkie sceny 
nakręcone będą w plenerze i naturalnych wnętrzach, co dodatkowo utrudnia 


zadanie. 
którą przeprow 


G Przy lekturze scenopisu nie m 
łem wątpliwoś. że jest 
srebrnym _ glob: 
mało scen, 


Rodowno: 


się nawet, że wcale nie cenię 


Odwiedziliśmy ekipę w przeddzień rozpoczęcia 
liśmy w tym dniu z r 


wysoko „Trylogii księżycowej” 
jako literatury, natomiast wyso- 
ko ją cenię jako zapis dobre- 
go myślenia. I nie mam 
żadnego yzmu dla literatury, 
a ogromny szacunek dla wszyst- 
kiego, co -Jerzy Żuławski w 
ił tak spoiście, że trzyma się 
samo przez się, jak łuk w archi- 
tekturze. To w scenariuszu zo- 


Oto rozmowa, 


serem Andrzejem Zuławskim. 


stało. Zarówno warstwa filozo- 
ficzna, jak i fabularna. 


© Tak pierwsza część trylogii — 
„Na srebrnym globie” — ki 
druga część — „Zwycięzc, — są 
parabole powstawania mitu rel 
nego. Czy to chce Pan przede w: 
stkim wyrazić w filmie? 


— Tak, z tym, że historia Jana 
(u mnie Jerzego) — Starego 


Człowieka, którego lud księżyco- 
wy przeistacza w Boga, 

bol, a także historia Marka- 
cięzcy, przyjętego jako OE 
następnie i 

w znac: 

obu biblijnych testamentów 

rego i Nowego. Jerzy Żuławski 
pisał to z pozycji humanisty i 
romantyka, wojującego antykle- 
rykała i zafascynowanego religij- 
nymi misteriami Wschodu ezote- 
ryka, racjonalisty, wykrywające- 
go ludzki mechanizm w budowa- 
niu religijnej konstrukcji, i mło- 
dopolskiego poety, szukającego 
swojego dialogu z nadprzyrodzo- 
nym. Ten konglomerat sprzecz- 
ności jest fascynujący. Ale my 
przecież nie robimy filmu o Je- 
rzym Żuławskim. Sens jego py- 
tań rozumiemy tak samo, omija- 
my stylistyczne fascynacje, a za- 
chowujemy wszystkie możliwoś- 
ci, jakie otwiera ta wielka, epic- 
ka historia. 

Pytania, jakie — mam nadzieję 
— stawiać będzie film „Na srebr- 
nym globie”, są pytaniami o rze- 
czy podstawowe, o:głód sensu na- 
szego życia, o zagad i i 
łujemy rozwikłać. Ni 
filmu oczywistego, 
jest oczywiste. Cóż 
dziej oczywistego 
Ale gdy będziemy leżeć na łożu 
śmierci z gromnicą w łapkach, to 
głównie będziemy odczuwali to- 
talną nieoczywistość te- 
Po co się ma wydarzyć za chwi- 
ę. 


© Czy tę tajemnicę ucieleśnia 
Szern? Czy w ogóle będzie Szern? 


— Bez Szerna nie ma filmu. 
Będzie Szern, to wiedziałem od 
samego początku. Ze skrzydłami, 
z okiem błyskającym krwawym 
światłem pośrodku czoła, z parą 
wątłych białych rąk, wysuwają- 
cych się spod skrzydeł. Zadania 
Szerna są w tym filmie wielo- 
rakie. 

W powieści jest on „pierwo- 
bylcem”, mieszkańcem drugiej 
strony Księżyca. Takie tam mie- 
szkały istoty. Dlaczego takie — 
tego Jerzy Żuławski nie wyjaś- 
nia, a poza tym on ich nie wy- 
myślił, tylko zapożyczył z daw- 
niejszych opracowań, do których 
dotarliśmy. W filmie też mogło- 
by się na tym skończy Szern 
istnieje materialnie. N jest 
„duchem”, nie jest „zjawą”, nie 
jest emanacją niczyjej podświa- 
domości czy czymś takim. Zwie- 
rzo-człowiek, niewątpliwie sym- 
bol Zła, jak Szatan. Ale w tym 
momencie chciałbym, żeby widz 
zastanowił się nad tym, co to 
znaczy ZŁO? Zło jest względ- 
ne. co złe tu i teraz, może 
być dobre tysiąc kilometrów da- 
lej i w innym czasie. Szern jest 
ponad złem i dobrem, wydaje się 
znać tajemnicę bytu, ale przecież 
też jest zaprogram: ny. Jego 
wszechwidzące oko (genialnie 
zresztą przez Jerzego Żuławskie- 
go myślone, oko znane wielu 
religiom Wschodu, a także ju- 
deo-chrystianizmowi — oko z 
oko opatrzności) widzi coś, 
my nie widzimy, e 
w nas to, co chcieli s 
szeć? Nas zaprogramowała Natu- 
ra, aby posłużyć się tym dość 
uproszczonym pojęciem; kto za- 
programował Szerna? W sumie 
na pewne pytania padnie w tym 
filmie odpowiedź, ale są w nim 
i takie, na które odpowiedzieć 
nie można. Tak jak w życiu, we- 
dle miary naszej wiedzy i naszej 
intuicji, ponieważ nie znamy roz- 
wiązania zagadek, które przed 
nami stoją, nie wszystkie zna 
coś do końca, do pełnej jasn 








ci. Uważam, że sztuka trwa do- 
póty, dopóki stoją przed nami 
owe znaki zapytania. Sztuka jest 
wyrazem tego, czego nikt nie 
wie. Gdybyśmy wszystko wie- 
dzieli — nie -byłoby sztuki. 

© Mówi Pan: my, nas, nasza natu- 
ra.. Gdzie jesteśmy więc, gdzie się 
rozgrywa ten film? 

— Na Ziemi, i nie na Ziemi. 
Nie wiem. Jest kilka bardzo 
splątanych powodów, aby to nie 
było wyraźnie powiedziane. 
Przede wszystkim nie chcę w 
ogóle pokazywać Ziemi, także w 
scenach, które rozgrywają się po- 
za światem owej piątki przyby- 
szów z Ziemi, poza światem ple- 
mienia z nich zrodzonego, świa- 
tem Marka i Szernów. Jakkol- 
wiek bym tę Ziemię pokazał, za- 
wsze byłoby nie tak. Ziemia — 
kiedy? Ziemia — jaka? Więc 
jest planeta, jedna z nieskończo- 
nej liczby możliwych do pomyś- 
lenia, jakaś Ziemia, prawdopo- 
dobnie jedna z wielu krążących 
wokół swych słońc w kosmosie. 

Jest też inny powód tego za- 


biegu, dość konkretny, powie- 
działbym — dramaturgiczny. Otóż 
jak pamiętamy Jerzy — Stary 


Człowiek przed śmiercią wysyła 
na Ziemię zapis, zktórego po 
wiekach uczeni — Marek i Jacek 
dowiadują się o istnieniu księży- 
cowej cywilizacji, po czym na- 
stępuje coś bardzo śmiesznego. 
Jeden pan. uczony buduje dru- 
giemu panu  uczonemu pojazd 
kosmiczny i wysyła go w po- 
dróż międzygwiezdną. Już w cza- 
sach Jerzego Żuławskiego było 


Iwona Bielska (Marta) 


wiadomo, że ludzkość idzie w 
kierunku zwiększającej się wła- 
dzy organizmów państwowych, 
że działanie jednostki jest coraz 
bardziej ograniczone. Więc kto 
właściwie wysyła Marka? Do- 
słowne sfilmowanie tego, tak jak 
w książce, musi wzbudzić wąt- 
pliwości, jeżeli nie śmiech wi- 
dzów. Aby więc umożliwić tę 
kombinację, musiałem przenieść 
akcję z Ziemi do jakiegoś małe- 
go ośrodka ziemskiej cywilizacji 
— poza Ziemią, na przykład do 
bazy kosmicznej, której szef, ob- 
darzony władzą, może taką de- 
cyzję podjąć. 

© Nie będzie więc 
będzie Ziemia jako sceneria 
akcji... 

— Toznów nie jest takie pros- 
te. Mówiłem już panu, że o wie- 
le bardziei zafrapowała mnie wi- 
zja Ziemi sfotografowanej z po- 
wierzchni Księżyca niż sama 
owa powierzchnia, która szybko 
zaspokaja ciekawość. Tymczasem 
odległa Ziemia wywołała we 
mnie przecież nie ciekawość, ale 
emocję. Uczucie. Oczywiście, nie 
budujemy futurystycznych deko- 
racji w atelier, ani nie lecimy 
na Księżyc, by filmować plene- 
ry. Wybieramy je natomiast 
bardzo starannie. Jak wiadomo, 
część wędrówki przybyszów z 
Ziemi przez księżycową pustynię 
sfilmujemy w Mongolii, na pu- 
styni Gobi. Miasto księżycowe 
buduje się w podziemnych  ko- 
morach Wieliczki. Miejscem lą- 
dowania pojazdu kosmicznego 
będą Tatry, podziemna świąty- 


Ziemi, czyli — 
całej 





nia, w której Marek więzi Szer- 
na — to znów Wieliczka, a mias- 
to Szernów zastąpi skalny klasz- 
tor w Wardży w Gruzji. Nad 
morzem powstała pierwsza osada 
księżycowa, która z czasem roz- 
rośnie się w. miasto, gdzie ginie 
ukamienowany Marek-Zwycięz- 
ca. 

Sceneria będzie niecodzienna, 
ale nie udziwniona. Podobnie ca- 
ła scenografia, kostiumy. Nie si- 
limy się, by cokolwiek tworzyć 
na nowo. Czerpiemy natomiast 
bardzo obficie z najróżniejszych 
źródeł etnograficznych, tworząc 
jakby syntezę pierwotnych lu- 
dzkich kultur. Coś co nie jest z 
niczym porównywalne, a jednak 
zrozumiałe i możliwe do zaak- 


ceptowania. Oczywiste. To jed- 
nak tylko pierwszy etap pracy. 
Drugi etap — to sam proces fil- 
mowania. 

Jesteśmy już przyzwyczajeni 


do obrazów „kosmicznych”, wi- 
dzieliśmy transmisje z Księżyca, 
ale nikt nie potrafi przewidzieć, 
jaki efekt mieć będzie widok 
człowieka w kostiumie kosmona- 
uty, za kierownicą pojazdu imi- 
tującego pojazd kosmiczny, na 
tle zielonej łąki, szumiących 
drzew i piaszczystej wydmy nad- 
morskiej. To przecież może się 
okazać piekielnie śmieszne. Toteż 
asekuruję się w tym miejscu 
techniką. 

Cała pierwsza część filmu, w 
każdym razie ta część, która jest 
relacją sfilmowaną przez Je- 
rzego, podporządkowana będzie 
specyficznym rygorom  plastycz- 





nym, dzięki rozmaitym skompli- 
kowanym zabiegom technicznym 
przy obróbce taśmy. Znów nie 
chodzi nam o udziwnianie, lecz o 
zmniejszenie dystansu między 
naszym wyobrażeniem o kosmo- 
sie, a tym, co naprawdę zobaczy- 
my na ekranie. Trudno tu wda- 
wać się w szczegóły, taką tech- 
niką nikt dotąd w Polsce nie fil- 
mował i ogromny wysiłek opera- 
tora Andrzeja Jaroszewicza idzie 
w kierunku doprowadzenia do 
skutku naszych zamiarów przy 
wykorzystaniu wszystkich możli- 
wości kamery, taśmy i laborato- 
rium, 


© Przy całej ogromnie rozbudowa- 
nej warstwie filozoficznej tej opo- 
wieści — czy nie krępuje Pana świa- 
domość, że jednak większość przy- 
szłych widzów oczekuje przede wszy- 
stkim wspaniałego, pasjonującego 
widowiska? 


— Ależ to ja tego przede 
wszystkim oczekuję. W każdym 


z nas — w panu, we mnie, w 
każdym — niezależnie jak wspa- 
niałe kalafiory myśli wypusz- 
czalibyśmy z siebie, drzemie 


zdrowy, normalny widz, który 
chce widzieć. Chce uczestni- 
czyć w prostym, nieomal jarmar- 
cznym widowisku, w którym coś 
się dzieje, w którym coś się ru- 
sza, w którym ktoś kogoś kocha, 
nienawidzi, pieści, zabija. I ten 
wehikuł jarmarcznego widowis- 
ka może nas dopiero zawieźć w 
regiony refleksji filozoficznej. Od 
początku ciężko, wręcz katorżni- 
czo pracuję nad tym, aby „Na 
srebrnym globie” było takim 
właśnie widowiskiem. I temu 
służy Szern, i te niesłychane 
kostiumy, które wyprodukowali 
Magdalena Tesławska i Krzysz- 
tof Tyszkiewicz, i ta wspaniała 
broń Tomasza Biernackiego, i 
kosmiczne pojazdy Jerzego Śnie- 
żawskiego, i cała scenografia Ta- 
deusza Kosarewicza,i ten zielo- 
ny ogień, i niebieski deszcz, i 
trzy miłosne trójkąty w różnych 
epokach. Mam wrażenie, że te 
miesiące pracy nad widowisko- 
wością filmu nie zostały zmarno- 
wane. 


© Ajednak Pański egzemplarz sce- 
nopisu jest już zapisany drobnym 
maczkiem nieomal na nowo... 


— I będzie zapisywany nadal, 
aż do ostatniej chwili pracy na 
planie, w montażowni, przy u- 
dźwiękowieniu. Nie ma gorszego 
uczucia niż Świadomość, że się 
robi mniej, niż na to człowieka 
stać. Kiedy tylko poczułem pod 
nogami taką trampolinę normal- 
ności, kiedy napisałem scenopis, 
który każdy z asystentów mógł- 
by z grubsza sam zrealizować, 
doszedłem do wniosku, że nało- 
żenie dodatkowej warstwy inte- 
lektualnej nie zniszczy mi już 
fundamentu widowiska. Bowiem 
boję się naprawdę dwu rze- 
czy: uproszczenia, czyli bajki i 
pretensjonalności, czyli nadmia- 
ru literackiej symboliki. 


© Zauważyłem na pierwszej stro- 
nie Pańskiego egzemplarza scenopisu 
bardzo piękny cytat: „pełen zasług, 
a przecież pieśnią zamieszkuje 
człowiek tę ziemie...** 

— To z Hólderlina. Słowa Je- 
rzego, Starego Człowieka, tego, 
który nadaje kształt wszyst- 
kiemu, wszystko  filmuje., zapi- 
suje — nie wiedząc po co. To 
jego rola. Nie wiadomo w ogó- 
le, po co człowiek nadaje wszy- 
stkiemu formę, ale musi to ro- 
bić, i to go wyróżnia jako czło- 
wieka.*Po co pieśń, po co książ- 
ka. po co film?... 

Rozmawiał: 


OSKAR SOBAŃSKI 


' Film krótki i okolice 



















Jak również 
w filmie 
animowanym 


olega Niecikowski z piątej kolumny (to w języku redak- 

cyjnym, w czytelniczym natomiast — ze str. 5 tygodnika 

„Film”) wlazł w pewnym sensie na moją działkę krótko- 

metrażową, ganiąc (Film nr 27) brzydotę w filmie ani- 

mowanym jako środek wyrazu artystycznego oraz wy- 

kładnik ambicji twórczych w sensie filozoficznego posła- 
nia dzieła. 

Nie będę polemizował z Niecikowskim, widocznie ma rację, skoro 
napisał t mu wydrukowali, Brzydota jako miara ambicji? Może być 
i taka miara. 

Reżyser Halina Bielińska po jakimś takim brzydkim lecz ambit- 
nym filmie powiedziała — „nie wszystko brzydkie musi być nowo- 
czesne”. Brzydota jako miara nowoczesności? 

O brzydocie można mówić albo pisać, ale walczyć z nią nie spo- 
sób, bo brzydota nie jest żadną kategorią estetyczną, a jak nie ma 
kategorii — to nie ma walki. Brzydota jest jak nuda. Mówię kiedyś: 
może to i wartościowy film, ale nudny. A dr Płażewski na to: no, 
proszę pana, ale nuda nie jest kategorią. Klaczyński mi zresztą to 
samo kiedyś powiedział. Nie to nie; nie będę się kłócił, bo mi w ho- 
roskopie napisali, żebym się w tym tygodniu nie kłócił. 

Zresztą lud prosty już dawno to ujął jak trzeba: nie to ładne, co 
ładne, tylko to, co się komu podoba. 

Mówię kiedyś do jednej pani w te słowa: ładna jesteś bardzo. 

A ona mówi: nie, bo mam zmarszczki koło oczu i nos nie taki 





















jak trzeba. 
I gadaj tu z babą. Mnie się te zmarszczki i nos podobają, a więc 
wszystko w porządku, ale ona — nie powiem, ze smutkiem — 


ocenia się w kategoriach, czyli stosuje kryteria obiektywne. 
SPR € 


Krzysztof Raynoch zrobił w Krakowie film animowano-aktorski 
pt. „Geniusz”. Jakże przewrotny, ale słuszny w tej przewrotności 
film. Najpierw jest pani spikerka telewizyjna, która zapowiada wy- 
stęp „uczonego”. „Uczony” mówi dlugo o dzieciach jako klęsce ży- 
wiołowej społeczeństwa, zwłaszcza na okoliczność decybeli, które to 
decybele dzieci rozsiewają po świecie w sposób nie kontrolowany. 
Potem jest duży kawałek o naukowym sposobie tępienia dzieci, za 
pomocą obrazków rysowanych, ale opartych o realia: zjeżdżalnie, 
beton, asfalt, huśtawki i karuzelki podwórkowe — traktowane jako 
środki zagłady. A potem jest sekwencja dokumentalna ukazująca 
owe zjeżdżalnie, huśtawki i karuzele w życiu, czyli na podwórkach. 
1 robi się z tego horror już prawdziwy, a nie — narysowany. 

+... 


Dzieciom nie wolno deptać trawników ani wybijać szyb i słusz- 
nie. Dzieci mają wydzielone miejsca do zabaw, a te miejsca skła- 
dają się z betonu i żelaza. Na dzieci można pomstować i dzieci moż- 
na kląć dopóty, dopóki któreś z dzieci nie spadnie z huśiawki 
wprost na beton. 





.. » 


Idea filmu Raynocha jest słuszna. Publicystyczna metoda działa- 
nia szokiem jest słuszna. Przewrotność filmu Raynocha jest słusz- 
na. A jednak jest tu coś niedobrego. Jakieś zachwianie proporcji, 
przemieszczenie dowcipu, czarny humor na huśtawce, jakiś pomysł 
na zjeżdżalni. Ogólne niezadowolenie z oglądu tego filmu nie da się 
określić ani w kryteriach, ani w kategoriach. Tu jest jakaś brzy- 
dota? Jest, ale jaka? 

Brak kryteriów, brak kategorii, brak warsztatu krytycznego, żeby 
powiedzieć co tu jest brzydkie. Przecież nie nos i nie zmarszczki 
koło oczu. Ciekawe, co o tym filmie myśli sam Raynoch, kiedy go 
ogląda. 

* . .* 

Spotkałem niedawno znajomego chirurga, który kiedyś specjali- 
zował się w operacjach plastycznych, ale życie samo zmusiło go do 
operacji w ogóle. Teraz jeszcze wspomina stare czasy z niejakim 
żalem: wie pan, zrobić komuś dobrze blokadę, to jest satysfakcja, 
Zrobić komuś dobrze kolano — to też jest satysfakcja, ale ja jesz- 
cze niedawno robiłem nosy, uszy, robiłem zmarszczki, robiłem uro- 
dę. I kiedy oglądam w telewizji różnych artystów, którym popra- 
wiałem nosy, uszy i urodę — to się cieszę i z nich, i z samego sie- 
bie, bo myślę — to była dobra robota. 

.. .* 

Już starożytni dążyli do piękna. Wierzę, że grabarz, któremu się 
ładnie uklepała mogiła, ma więcej powodów do radości od kata, 
któremu gilotyna poszła jakoś bokiem i np. skazanemu niepotrzeb- 
nie i głupio przycięła dolną szczękę. Niby w obliczu majestatu 
śmierci to nie ma większego znaczenia, a jednak chciałoby się mieć 
jakiś porządek, ład i piękno w życiu i w śmierci. Jak również 
w filmie animowanym, choćby ten porządek nie miał nic wspól- 
nego z kategoriami i kryteriami. 





Tadeusz Lubowski 








Adam Hajduk 


Mówią: dyrektor Studia Filmów Rysun- 


kowych TADEUSZ LUBOWSKI i 


re- 


daktor naczelny ADAM HAJDUK 


© Jaki 
twórni? 
TADEUSZ LUBOWSKI: Około 
80%, naszych filmów przeznacza- 
my dla dzieci, resztę dla widzów 
dorosłych. Telewizja pokazuje 
okoł 40%, naszej produkcji, 50% 
przeznaczamy dla kin. Ponadto 
realizujemy filmy na zlecenia 
(ok. 100%), np. medyczne — o 
pierwszej pomocy w wypadkach, 
dla PZU — o przepisach ruchu 
drogowego, dla Ministerstwa Gór- 
nictwa i Energetyki. Powstają u 
nas filmy rysunkowe, wycinanko- 
we i kombinowane, także z u- 
działem aktorów. 


ADAM HAJDUK: W filmach dla 
dzieci staramy się pamiętać o 
zasadzie: bawiąc uczyć. Chcemy 
realizować filmy o wartościach 
poznawczych przybliżające dziec- 
ku pewne zjawiska z dziedziny 
fizyki czy biologii. Drugim nur- 
tem są filmy przeznaczone dla 
młodzieży starszej i dorosłych: 
światopoglądowe,  religioznawcze 
— o pochodzeniu wierzeń, źród- 
łach różnych religii. Cykl ten na- 
zywa się: „Tropami mitów”. O- 
becnie na ukończeniu jest film 


jest obszar działania wy- 


„Paradis” Jana Petryszyna 


o herosie sumeryjskim Gilgame- 
szu. 


T.L.: Realizujemy obecnie pierw- 
szy w historii polskiej kinemato- 
grafii pełnometrażowy film ry- 
sunkowy. Tytuł roboczy brzmi 
„W 80 minut dookoła świata”, bo- 
haterami są Bolek i Lolek (pisa- 
liśmy o tym filmie szerzej w nr. 
28 — red.). W przyszłości, mniej 
więcej od 1978 czy 1979 roku — 
mamy zamiar realizować rocznie 
jeden taki film, myślimy już o 
scenariuszach. Sprzedajemy sporo, 
w roku ubiegłym 70%, wpływów 
dewizowych uzyskanych ze wszy- 
stkich filmów animowanych po- 
chodziło ze sprzedaży filmów na- 
szego studia. 





A.H.: Nazywa się nas często biel- 
skim Disneylandem. Nie lubimy 
tej nazwy, nie naśladujemy Dis- 
neya. Przez 30 lat istnienia wy- 
pracowaliśmy własny styl. Popu- 
larność naszych seriali, zwłaszcza 
Bolka i Lolka, zdominowała w 
znacznej mierze opinię o naszym 
studiu, którego twórczość bywa 
często utożsamiana wyłącznie z 
tymi filmami dla dzieci. Tymcza- 






































W cyklu publikacji przedstawiamy działalność naszych wytwórni filmów 
krótkometrażowych. Prezentowaliśmy Wytwórnię Filmów Oświatowych 


(Film nr 24), „„Se-Ma-For*' (nr 26), Wytwórnię Filmów Dokumentalnych 
(nr 29). Dziś — Studio Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej. 





skrótu myślowego 


sem powstaje u nas szereg zna- 
czących filmów artystycznych, 
stawiamy na poszukiwania treś- 
ciowe i formalne. Główną domeną 
pozostają jednak filmy dla naj- 
młodszych. Ostatnio coraz większą 
popularność w kraju i za granicą 
zdobywa serial o Reksiu, zwa- 
nym psem-humanistą. Filmy te 
są dowcipne, cenione dla swych 
walorów wychowawczych, kształ- 
tują postawę humanistyczną, 
smak estetyczny, proponują wzor- 
ce postępowania. 

Obecnie zamierzamy zrealizo- 
wać cykl black-outów. Także w 
formie żartu filmowego można 
niekiedy pokazać poważne spra- 
wy, może on też być jakąś for- 
mą publicystyki. Myślimy o ta- 
kich filmach; oczywiście, muszą 
one być dowcipne. Dobry dow- 
cip zawsze był i będzie w cenie. 
Poza tym śmiech może być ostrą 
i skuteczną bronią w walce z 
głupotą, przywarami, zacofaniem. 
Literatura odkryła to już dość 
dawno, Jednakże chcielibyśmy, by 
Bielsko nie kojarzyło się wyłącz- 
nie z filmami o Bolku i Lolku. 


© Kto powinien być głównym od- 
biorcą filmów wytwórni? 


A.H.: Głównym odbiorcą są dzie- 
ci i to się nie zmieni. Chcielibyś- 
my tylko, by oglądano nas jak 
najszerzej. Telewizja jest niesły- 
chanie chłonna, jej potrzeby są 
większe — bo programów dla 


dzieci jest przecież dużo — niż 
nasze możliwości produkcyjne. 
Sądzę, że w przyszłości wiele fil- 
mów trafi do szkół; zaintereso- 
wanie nauczycieli jest ogromne. 
Potrzeba więc będzie jak najwię- 
cej kopii. 

© Czy sposób rozpowszechniania fil- 
mów wytwórni jest właściwy? 
T.L.: 20%, filmów dla dorosłych 
to w przeważającej mierze swego 
rodzaju rozważania o współczes- 
ności, światopoglądowe, społecz- 
ne, filozoficzne; są one niezbyt 
znane. Telewizja woli filmy dla 
dzieci, dodatki w kinach poja- 
wiają się coraz rzadziej. Jest to 
zresztą zjawisko bardzo nieko- 
rzystne nie tylko dla nas; rów- 
nież dla innych wytwórni. Ma- 
my zamiar zbudować przy wy- 
twórni kino krótkiego metrażu. 
Przed południem będzie ono mo- 
gło służyć naszym celom: poka- 
żom roboczym, kolaudacjom, a po 
południu, już pod patronatem 
ZRF mogłyby tam być wyświet- 
lane zestawy filmów: wcześniej 
dla dzieci, a wieczorem — dla 
dorosłych filmy animowane, do- 
kumentalne, oświatowe, ewentu- 
alnie również i fabularne. Kino 
tego typu będzie miało zapewnio- 
ną dużą frekwencję. Myślę, że w 
Bielsku, siedzibie wytwórni fil- 
mów krótkich, takie kino jest 
niezbędne. 


A.H.: Nieustannie odprawiamy 


»W 80 dni dookoła świata” Władysława Nehrebeckiego i Stanisława Diilza, 





chętnych, którzy chcą oglądać 
nasze filmy — nie ma ich gdzie 
pokazać. Funkcjonowanie filmu 
krótkometrażowego jako dodatku 
jest w dużej mierze przypadkowe. 
Połączony z atrakcyjnym filmem 
pełnometrażowym ma dużą wido- 
wnię, w przeciwnym wypadku 
prawie w ogóle do widzów nie do- 
<iera. Zresztą ostatnio coraz częś- 
ciej po prostu wypada z progra- 
mu. 


© Z jakiego rodzaju osobowościami 
twórczymi wiąże wytwórnia najwięk- 
sze nadzieje? 


T.L.: Istniejące plany rozbudowy 
wytwórni wymagają również 
zwiększenia kadry twórczej. Za- 
leży nam bardzo na plastykach, 
absolwentach wyższych studiów. 
Ostatnio zawarliśmy umowę z 
Akademią Sztuk Pięknych w 
Krakowie; jest to jedyna w Pols- 
ce wyższa uczelnia, która posia- 
da pracownię filmu animowane- 
go. Umowa ta zakłada, że od 
1977 roku Akademia będzie zasi- 
lać wytwórnię jednym lub dwo- 
ma absolwentami rocznie. Wiąże- 
my z tymi ludźmi duże nadzieje, 
ich propozycje są bardzo ciekawe 
zarówno formalnie jak i treś- 
ciowo, reprezentują wysoki po- 
ziom artystyczny.  Zawarliśmy 
także umowę z miejscowym Li- 
ceum Sztuk Plastycznych. Od 
przyszłego roku będzie tam wy- 
kładany przedmiot „grafika fil- 





mu animowanego”. Wśród naj- 
zdolniejszych absolwentów tej 
specjalności "będziemy szukać 
średniej kadry animatorów, fa- 
zistów. Niezależnie od tego sta- 
ramy się współpracować ze zna- 
nymi grafikami, malarzami i 
plastykami z całej Polski. Pracu- 
ją dla nas m.in. Stanny i Cze- 
czot. 


A.H.: Nie bardzo możemy liczyć 
na absolwentów łódzkiej szkoły 
filmowej, bo ich ambicją jest re- 
alizacja filmów  pełnometrażo- 
wych, a animację traktują ra- 
czej jako sprawę mniejszego for- 
matu, etap przejściowy. Zależy 
nam na twórcach, dla których ta 
forma wypowiedzi artystycznej 
jest szansą rozwoju, wiążą z nią 
autentyczną pasję i zaintereso- 
wania. Takich właśnie ludzi wi- 
dzimy w plastykach zaintereso- 
wanych filmem, 
T.L.: Nasi realizatorzy robią rocz- 
nie średnio 3 filmy seryjne i je- 
den własny — autorski, nie jest 
to, oczywiście, sztywna proporcja. 
Z filmami autorskimi wiąże się 
ściśle sprawa scenariuszy, Wszę- 
dzie ich brak, ale scenariopisar- 
stwo dla filmu animowanego to 
dział szczególny. Większość piszą 
sami realizatorzy — ludzie zna- 
jący ten kod zapisu dramatur- 
gicznego. Staramy się ten krąg 
poszerzyć, ale nie jest to łatwe. 

© Czy zainteresowania reżyserów 
mają wpływ na program wytwórni? 
T.L.: Wytwórnia ma, oczywiście, 
swój ogólny program, ale zależy 
on również od tego, co reżyse- 
rzy ciekawego zaproponują. 

© Ilu reżyserów debiutowało w wy- 
twórni w ciągu ostatnich trzech lat? 
Czy to mało, czy dużo? 
A.H.: Siedmiu. Wydaje mi się, że 
na nasze możliwości to niemało. 
Debiutantami byli w większości 
nasi doświadczeni pracownicy, 
animatorzy. Niestety, wtedy auto- 
matycznie uszczupla się kadrę 
animatorów, a i reżyserzy, i ani- 
matorzy są jednakowo potrzebni. 
Stąd poszukiwanie ludzi nowych. 

© Jakie są główne kierunki rozwo- 
ju wytwórni? 
T.L.: Najważniejsza jest rozbudo- 
wa wytwórni, plany już istnieją. 
Oprócz kina planujemy budowę 
dwóch hal: hali obróbki chemicz- 
nej i hali zdjęciowej. Pierwsza 
umożliwi nam obróbkę taśmy 
na miejscu, teraz wysyłamy ją do 
Łodzi, skąd wraca dopiero po 
kilku dniach. Budowa hali zdję- 
ciowej wiąże się z projektami roz- 
woju filmów lalkowych. Mamy w 
najbliższym sąsiedztwie teatr la- 
lek, z którym współpracujemy. 
Jednak by robić filmy kombino- 
wane z udziałem lalek, potrzebne 
jest atelier. 


A.H.: Film animowany jest coraz 
bardziej popularny, jest to prze- 
cież kino syntezy, abstrakcji, 
skrótu myślowego. Pewne prob- 
lemy można tu skoncentrować 
jak w soczewce, ukazać w atrak- 
cyjnej formie, lekko, dowcipnie, 
drapieżnie. Mieliśmy też sygnały, 
że specjalistyczne filmy animo- 
wane mogłyby być cenną pomo- 
cą przy upowszechnianiu postę- 
pu technicznego. Nie mamy jesz- 
cze w tej dziedzinie praktyki, ale 
kierunek ten wart jest podjęcia. 


T.L.: Wydaje mi się, że należa- 
łoby zaczynać od dzieci, wyjaś- 
niać za pomocą filmu podsta- 
wowe pojęcia z zakresu informa- 
tyki, techniki, cybernetyki. To 
może sprawa przyszłości, ale 
trzeba już dziś o niej myśleć. m 















zorną obojętnością znoszący niespra- 
wiedliwości świata. Do czasu jednak. 
Kiedy już ruszy do walki, staje się 
bezwzględny, z wprawą posługuje się 
karabinem i karate. 

„Przed wojną ujeżdżał konie...” — 
ale to nie jest ta wojna, o której po- 
myśli większość widzów w Polsce; to 
wojna koreańska. „Półkrwi  India- 
nin...” — znowu określenie, które pa- 
da próżnię, bo któż rozumie u nas 
izolację mieszańca, jego wykorzenie- 
nie na pograniczu dwóch światów, 
skłóconych — jak daleko sięgnąć w 
historię. Mitologia Billy Jacka po- 
brzmiewa u nas baśnią i wywołać mo- 
że nieporozumienia, podobnie jak 
film „Straceńcy*, który trafia na na- 
sze ekrany dokładnie w dziesięć lat 
od daty realizacji. Nie można zapo- 
minać o okresie, w jakim powstał, po- 
nieważ jest dokumentem swojego cza- 
su. Niczym więcej, niestety. 

Nie dzika przyroda, ale Ameryka 







UJEŻDŻALNIA _ 
DZIKICH ANIOŁÓW 











Ted C. Frank. 
Jaremy Słate i 


Tom 
1366 


STRACEŃCY (Born Losers). 
Laughlin, Elisabeth James, 


Reżyseria: 
Jane Russell, 


Wykonawcy: 
inni. USA, 






















































































































POZZWE 
i „Proces Billy Jacka” należą do Sh ż RADZI WA 

i daj 11 o- iasciwe o a illy Jacka. mery- 
najbardziej kasowych pozycji 0- | ką uwikłana w konflikt wietnamski, 
statnich lat. W przygotowaniu | Ameryka Czarnych Panter i zbunto- 
„Billy Jack jedzie do Waszyngto- | wanej młodzieży. Kontestacja, która 
nu*, zgodnie z nową modą poświę- w uniwersyteckich campusach miała 
cony polityce. Pod maską Billy 


oblicze polityczne, z dala od nich na- 
y » a 1 bierała charakteru skrajnej anarchii. 
Jacka kryje się 44-letni dziś Tom 
Laughlin. 


Jej szczytem, a zarazem kresem, sta- 
Sam reżyseruje swoje filmy pod 


ła się mroczna sprawa Charlesa Man- 
pseudonimem Ted C. Frank, działa na 


sona. Zanim jednak „rodzina** jego 
fanatycznych wyznawców popełniać 
uboczu Hollywoodu, energicznie wy- 
korzystując możliwości dystrybucji 


zaczęła mordy, które wstrząsnęły o- 
poza oficjalną siecią kin, jest właści- 


pinią, w kinie eksploatowano pospie- 
cielem wytwórni produkującej równo- 


sznie co barwniejsze przejawy mło- 
dzieżowego buntu. Hollywoodzki  fe- 
cześnie sześć widowiskowych przebo- 
jów. Poza ekranem — człowiek sukce- 


rzed wojną  ujeżdżał 

dzikie konie... Wiem o 

nim tylko, że nazywa 
5B się Billy Jack”. — We 

wstępie do filmu mówi 
to słodki głos dziewczęcy, podczas 
gdy sam Billy Jack ukazuje się 
wśród krajobrazu nie skażonego 
dotąd obecnością człowieka. 
Wśród drzew przemykają zwie- 
rzęta: piękne, dzikie i — wolne. 
Za pomocą takich środków zbu- 
dowana została mitologia bohate- 
ra, który zawładnął wyobraźnią 















nomen tych lat to seria filmów ,„mo- 
tocykłowych'', ukazująca półprze- 
stępcze środowisko tak zwanych dzi- 







ież ńskiei i su, „enfant terrible” amerykańskiego kich aniołów. Był to margines, ale 
sec amerykańskiej. Filmy kina. Na ekranie romantyczny przy- szczególnie dekoracyjny: te ryczące, 
„Billy Jack” (znany już w Polsce) | bysz znikąd, półkrwi Indianin, z po- | rozpędzone hondy, emblematy faszy- 








które wzburzone, to znów spokojne — 
najlepiej oddaje wewnętrzne nastroje 
bohaterów, ich gwałtowne uczucia, 
ich dążenia do harmonii i ludzkiego 
szczęścia. 

Niewątpliwie wiele sytuacji — 
scen — zachowań — posiada też 
swój sens dla nas niezrozumiały, 
jakby ukryty przed publicznością 
wychowaną w europejskich tra- 





BLIZNIACZKI. Reżyseria: Pak-Hak i Em-Kir-Son. Wykonawcy: Ten-Czchun- 
-Ran, Kim-Gwan-Mun, Coj-Men-Gwan i inni. KRLD 







































czki” dramat rozdarcia narodu 
symbolizują losy dwóch sióstr. 
Jedna, wychowana na północ od 
38 równoleżnika, rozwija swój ta- 
lent wokalny i staje się solistką 
zespołu pieśni i tańca; druga — 
która pozostała na Południu — w 
marynarskiej knajpie poznaje ży- 
cie od najgorszej strony — nędzy, 
poniżenia i hańby. 

Symbolika tej rozgałęzionej opowie- 
ści ma wyraźnie publicystyczny rodo- 
wód i publicystyczne posłanie. Każda 
sytuacja, każde słowo mają mieć siłę 
argumentu. Reżyserzy Pak Hak (autor 
znanej u nas „Kwiaciarki') i Em Kir 
Son apelują przede wszystkim do 
wrażliwości widza, do jego reakcji e- 
mocjonalnych. Nie wstydzą się więc 
mocnych melodramatycznych akcen- 
tów, rozdzierających scen i niepraw- 
dopodobnych spiętrzeń sytuacyjnych. 
Tak jakby to była jedyna płaszczyz- 
na porozumiewania się z widzami. 
Niemal wszystkie ważne sceny filmu 
rozgrywają się nad brzegami morza, 


ilm „Bliźniaczki” jest nie 

tyle zapisem powszednie- 

go dnia Koreańskiej Re- 

publiki  Ludowo-Demo- 

kratycznej, ile Świadec- 
twem problemów, którymi żyje 
sztuka tego kraju. Bohaterami są 
zresztą ludzie sztuki — wybitny 
malarz, utalentowana śpiewaczka, 
młody pisarz. Niemal wszyscy 
tworzą dzieła zaangażowane, za- 
chęcające do wytrwałości i po- 
święcenia. Na podstawie „Bliźnia- 
czek” i innych filmów, które do 
nas dotarły z wytwórni w Phe- 
nianie, można sądzić, że tematem 
numer 1 północno-koreańskiej 
sztuki jest walka 0 zjednoczenie 
podzielonego kraju, o wyzwolenie 
braci z Południa spod amerykań- 
skiej kurateli. W filmie „Bliźnia- 





stowskie i bluźniercze krzyże z lal- 
kami, narkotyki i kult seksu... No i 
zaroiło się w kinie. Od apologii wiecz- 
nej ucieczki w „Swobodnym jeźdźcu”” 
(Easy Rider) po ambiwalentny kryty- 
cyzm ,,Dzikich aniołów” Rogera Cor- 
mana i fiimów. w których pierwsze 
kroki stawiał nie znany jeszcze niko- 
mu Jack Nicholson. Do walki z tą 
właśnie zmotoryzowaną bandą mło- 
dych anarchistów, którzy wybrali ży- 
cie poza społeczeństwem, odrzucając 
wszystkie jego normy, rusza Billy 
Jack. Banda gwałci dziewczyny i ter- 
roryzuje mieszkańców miasteczka; 
ekscesy pozostają bezkarne, ponieważ 
towarzyszy im społeczna znieczulica i 
bezradność prawa.  .,Najdziwniejsze 
jest to — mówi jedna ze zgwałconych 
dziewcząt, — że nie mam do nich pre- 
tensji. A wiecie dlaczego? Bo oni są 
tym wszystkim, czego wy nienawidzi- 
cie!' Rzuca te słowa w twarz matce 
reprezentującej solidny dom amery- 
kańskiej kłasy średniej. Deklaracja 
tego rodzaju nie wymagała wówczas 
komentarza, widownia lat sześćdzie- 
siątych świetnie rozumiała treść tych 
słów. Dlatego nie ma w  „Straceń- 
cach'' nawet próby szerszego ogarnię- 
cia sprawy. Konflikt przeniesiony zo- 
staje na płaszczyznę czysto emocjo- 
nalną, co jest zarówno głupie, jak i 
niebezpieczne. Niedobrzy ojcowie biją 
swoje dzieci, zbuntowani młodzi out- 
siderzy odpowiadają na to eskalacją 
brutalności, a dla jej ukrócenia pro- 
ponuje się jeszcze większą bezwzględ- 
ność. Wiadomo, co dalej: miejsce Bil- 
ły Jacka zajęli już wkrótce posępni 
bohaterowie Clinta Eastwooda i Char- 
lesa Bronsona, na własną rękę, nie o- 
glądając się na nic, wprowadzający 
porządek. Nie trzeba daleko szukać — 
wystarczy pójść na wyświetlany właś- 
nie u nas film „Z podniesionym czo- 
łem'', aby otrzymać lekcję praworząd- 
ności zaprowadzanej pałą. 

Przyznam się, że oglądałem „Straceń- 
ców'' z bardzo mieszanymi uczuciami: 
trzeba sporej dozy dobrej woli, żeby 
wytrzymać te przejścia od dwuznacz- 
nej naiwności w sentymentalnym so- 
sie do krwawych jatek. Jest to film 
skrajnie brutalny i metoda zastoso- 
wanego w nim szoku skutecznie tłumi 
krytyczną refleksję. Można mieć tylko 
nadzieję, że widz potrafi otrząsnąć się 
z tego prymitywnego zauroczenia po 
wyjściu z kina. Dodać należy, że sam 
Billy Jack przeszedł na ekranie ewo- 
lucję zmierzającą w innym kierunku. 


W kolejnym filmie chodzi o 
obronę interesującego, choć dy- 
skusyjnego eksperymentu peda- 
gogicznego, potem — w „Procesie 
Billy Jacka” — o działanie legal- 
ne, bez stosowania gwałtu. Może 
więc lepiej było poczekać na Bilły 
Jacka w Waszyngtonie, niż wy- 
ciągać z lamusa film tak dotkli- 
wie naznaczony piętnem czasu, 
który go zrodził? 


ANDRZEJ KOŁODYŃSKI 





dycjach kulturowych. Idea filmu, 
jego propagandowy u nas, a mo- 
bilizujący tam — charakter — nie 
budzą jednak żadnych wątpliwoś- 
ci. Jest to wciąż jeszcze — przede 
wszystkim — kino walki, kino 
pobudka. 


BOGDAN ZAGROBA 









































ego filmy nie wywołują już 
| dzisiaj wielkich skandali. A 

przecież zdarzało się to daw- 
niej. Gdy w grudniu 1930 roku 
bojówka  ultraprawicowej mło- 
dzieży zdemolowała kino, w któ- 
rym wyświetlano „Złoty wiek” 
Buńuela, szef paryskiej policji za- 
kazał dalszych projekcji. „Nigdy 
jeszcze — oświadczył — nie wy- 
mierzono burżuazyjnemu społe- 
czeństwu i jego instytucjom: reli- 
gii, armii, policji, moralności, ro- 
dzinie, nawet państwu, tak potęż- 
nej porcji kopniaków w tyłek”. 

A więc Buńuel, autor surreali- 
stycznych poematów: „Psa anda- 
luzyjskiego”, „Złotego wieku”, 
słynnego reportażu o hiszpańskiej 
nędzy „Ziemia bez chleba”, tra- 
gicznej opowieści o młodych wy- 
kolejeńcach, wegetujących na pe- 
ryferiach Mexico City — „Los Ol- 
vidados”, bluźnierczej „Viridia- 
ny”, wreszcie na starość uspokoił 
się, stracił impet? Dawniej, gdy 
przytaczano mu krążące o nim 
opinie, sprowadzające się do kilku 
przymiotników-etykietek: „sady- 
styczny, gi gniewny, okrutny, bluź- 
nierczy”, uśmiechał się, wykpiwał 
żartem: „Ja  bluźniercą? Żeby 
obrażać Boga, trzeba w niego wie- 
rzyć”, ale nie zaprzeczał, że nigdy 
nie chciał dawać mieszczańskiej 
publiczności ukojenia, pociechy, 
ofiarowanej jej choćby przez 
autorów filmów społecznych spod 
znaku włoskiego neorealizmu czy 
amerykańskiej „serii telewizyj- 
nej” („„Marty”, „Wieczór kawaler- 
ski”). Żadnej czułostkowości, żad- 
nej nadziei, że wszystko jakoś się 
ułoży, a dobro i sprawiedliwość 
ostatecznie zwyciężą. „Tego chcę 
uniknąć — mówił w jednym z 
dawnych wywiadów. — Chcę iść 
do końca. Unikam tak zwanego 
piękna, które może zafałszować 
prawdę o dzisiejszym społeczeń- 
stwie”. 

Zawsze przyznawał się do sur- 
realistycznych źródeł swej sztuki, 
do swych związków z ruchem ar- 
tystycznym, który przed ponad 
pół wiekiem narodził się w pra- 
cowniach malarzy, poetów i pisa- 
rzy na lewym brzegu Sekwany. 
Buńuel twierdził, że surrealizm w 
kinie powstał wówczas, gdy zada- 
no sobie pytanie, co można zrobić 
dla masowej widowni. Odpowiedź 
była jedna: zaatakowanie wszyst- 
kich wartości, ponieważ to, co nie 
atakuje mieszczańskiego społe- 
czeństwa i jego instytucji, nie jest 
surrealistyczne. 

Przedmiot ataków nie zmienił 
się. Zmieniały się natomiast środ- 
ki. Gdy dzisiaj wspomina się jego 
gwałtowność, Buńuel obrusza się. 
Ta broń już niczemu nie służy, 
skoro gwałt i przemoc są wszech- 
obecne. Atakować przemoc prze- 
mocą, gwałt gwałtem byłoby 
bzdurą. 

W swych ostatnich dwóch fil- 
mach: „Dyskretnym uroku bur- 
żuazji” i wyświetlanym obecnie 
na naszych ekranach „Widmie 
wolności” proponuje więc zaba- 
wę, anarchiczne  rozwichrzenie, 
podeptanie ustalonych reguł nar- 
racji, kompozycji, powraca do ar- 
tystycznych doświadczeń młodo- 
ści. Punktem wyjścia jest obraz 
wysnuty ze snu, nocnego koszma- 
ru lub z jawy. W „Dyskretnym 
uroku burżuazji” był to obraz lu- 
dzi kroczących drogą w nieustan- 
nym marszu donikąd. Konstruk- 
cja „Widma wolności” jest jeszcze 
swobodniejsza, pozostawia jeszcze 
większy obszar dla igraszek wy- 
obraźni i przypadku. Film składa 
się z wielu obrazów, wielu snów, 
po prostu z wielu epizodów. Brak 
tym epizodom jakiejkolwiek ciąg- 


Śmiejmy się 
z końica Świata 





WIDMO WOLNOŚCI (La fantóme de la libertć). Reżyseria: Luis Bufuel. Wy- 
konawcy: Bernard Verley, Maxencę Mailfort, Milena Vukotić, Jean Rochefort, 


Michel Piccoli i inni. Francja, 1974 





łości fabularnej czy dramaturgicz- | 


nej, nie wiąże ich żadna postać, 
urywają się często w najciekaw- 
szym miejscu. Na ekranie poja- 
wia się kolejno siedemdziesięciu 
aktorów, ale żaden nie gości dłużej 
niż kilka minut. Myślicie — zdaje 
się mówić Buńuel — że skoro za- 
cząłem film od ożywienia obrazu 
Goyi o rozstrzeliwaniach Hiszpa- 
nów przez wojska napoleońskie, 
to „Widmo wolności” będzie fil- 
mem historycznym? Ależ nic po- 
dobnego. Ta scena ma po prostu 
w sobie tyle goryczy. Napoleoń- 
skie wojska miały przecież przy- 
nieść Hiszpanom wyzwolenie od 
znienawidzonego monarchy. Nie 
przyniosły go, rozstrzeliwani krzy- 
czą więc: „Niech żyją kajdany”, 
„Precz z wolnością”. Cóż także 


wynika z profanacji grobowca 
przez kapitana francuskich drago- 
nów? Czy ta historia rzeczywiście 
wydarzyła się w roku 1808 w To- 
ledo? Nie. To tylko fragment ja- 
kiegoś starego romansu grozy, 
lektury paryskiej guwernantki 
niezbyt bacznie pilnującej dzie- 
cka. To właśnie temu dziecku nie- 
znany mężczyzna wsuwa do kie- 
szeni pornograficzne pocztówki, 
będące w istocie tylko banalnymi 
widokówkami Hótel des Invali- 
des, Łuku Triumfalnego, bazyliki 
Sacrć-Coeur, placu Madeleine. W 
mieszczańskiej sypialni państwa 
Foucauld może pojawić się kogut, 
nieznajoma kobieta w czerni, li- 
stonosz na rowerze, struś. Nawet 
lekarz nie będzie potrafił rozszy- 
frować tych nocnych przywidzeń 


Jego pielęgniarka wyruszy do 
chorego ojca, spotka w oberży 
mnichów, wysłucha ich diagnozy: 
serce to choroba naszej epoki, 
tempo, gorączkowość, podróże. 
Odpowie, że ojciec mieszka na 
małej farmie, nigdy nie podróżo- 
wał, nie czytał gazet, nie ma tele- 
fonu. Mnisi głoszą kult św. Józe- 
fa, potrzebę modłów i medytacji, 
a za chwilę zasiadają do pokera 
i rzucają na stół pozłacane i 
srebrne medaliki. W eleganckim 
gabinecie lekarskim pacjentowi 
nie mówi się na co jest chory. 
Używa się sformułowań w rodza- 
ju: neoplazma, rozrost komórek, 
aby wreszcie brutalnie rzucić: „A 
więc dobrze. Jeżeli pan chce: rak. 
Ma pan raka wątroby”. W innym 
epizodzie poszukuje się dziew- 


czynki, która zniknęła ze szkoły 
i już się odnalazła, a mimo to 
szuka się jej nadal. Policjanci w 
obecności dziecka wypełniają ru- 
bryki: Imię: Aliette. Rasa: biała. 
Wiek: 8 i pół roku. Stan cywilny: 
wolna. Oczy: kasztanowe. Włosy: 
szatynka. Wzrost, waga, ubranie 
itd. Skazany na śmierć z art. 295, 
296, 297, 302, 304 i z artykułu 12 
kodeksu. karnego młody mężczyz- 
na, który z Wieży Montparnasse 
strzelał do przechodniów, w chwi- 
lę po wyroku wychodzi na wol- 
ność i rozdaje autografy jak kino- 
wy gwiazdor. W komisariacie po- 
licji wisi reprodukcja przywoła- 
nego na początku filmu obrazu 
Goyi i portret Georgesa Pompi- 
dou. To tutaj właśnie prefekt po- 
licji oskarżony zostanie o profa- 


nację grobu siostry. W chwilę 
później uda się z innym prefek- 
tem (a obaj aktorzy grający te 
role są w istocie jednym i tym sa- 
mym szefem paryskiej policji) do 
ZOO w Vincennes. W klatkach 
zwierzęta: małpy, słoń, hipopo- 
tam, lwy, ptaki. „Strzelajcie” = 
rozkazuje prefekt.  „Strzelajcie 
ostro” — dorzuca jego kolega. 
Przerażone zwierzęta, spokojni 
prefekci, gdakanie kur, wrzask 
małp, nasilająca się kanonada, 
struś obserwujący masakrę. I 
znów te same hiszpańskie okrzy- 
ki: „Vivan las caenas” (Niech ży- 
ją kajdany), które Buńuel tłuma- 
czy francuskim napisem „Precz z 
wolnością”. 

Płótno ekranu jest dla Buńuela 
znów tym samym, czym dla jego 
przyjaciół z surrealistycznych 
pracowni była biała kartka papie- 
ru służąca do gry w „wytworne- 
go trupa”. W tej grze każdy kreś- 
ił kolejno to, co mu podsunęła 
wyobraźnia, a nie wiedział (kartę 
zaginano), co zrobił jego poprzed- 
nik. Buńuel montując swój film 
ze strzępów snów, koszmarów, 
komicznych obrazów, jak chociaż- 
by scena wytwornego przyjęcia, 
w czasie którego goście zasiadają 
na  sedesach wc, wyśmiewa 
wszystko, co tępe (żandarmi), na- 
puszone (lekarze), pełne hipokry- 
zji (mnisi), co krępuje, dławi. 
Głupota, przesądy, kanony dobre- 
go wychowania, gorset uprzedzeń 
i stereotypów nigdy chyba nie zo- 


stały tak bezlitośnie wydrwione. 
Ktoś już zauważył, że śmiech Bu- 
ńuela budzi przerażenie, podobnie 
jak śmiech Goyi, Swifta i Kafki. 
Jego ekranowy „wytworny trup”, 
nazwany „Widmem wolności”, jest 
bowiem w istocie filmem o śmier- 
ci, nieuchronnym Sądzie Ostatecz- 
nym, który czeka każdego z nas. 
To także „lżejsza”, mniej gwał- 
towna, nasycona humorem (,,czar- 
nym”!) wersja „Anioła zagłady” 
i „Złotego wieku”. Kiedy śmieje- 
my się z buńuelowskiego końca 


świata, śmiejemy się z samych 
siebie. 

MARIA 

OLEKSIEWICZ 


11 
ŚĆ 











Ludzie z metra 


Naprawdę ma na imię Andrć, ale ojciec zawsze mówi do niego Fair- 
banks. Fairbanks jak Douglas, słynny odtwórca postaci Zorro, Robin 
Hooda, złodzieja z Bagdadu. Skąd to imię? Otóż stary Fragman (rolę tę 
gra amerykański reżyser John Berry) jest kinomechanikiem i nosi w 
sercu wizerunek wspaniałego aktora, którego bohaterskie role opromie- 
niły jego dzieciństwo. Andrć (Patrick Dewaere), podobnie jak Fair- 
banks jest młody (26 lat), pełen życia, ma zabójczy wąsik, nosi wielki 
czarny kapelusz. Wydaje mu się, że świat stoi, przed nim otworem. 
Właśnie wrócił do Paryża po służbie wojskowej. Wydaje mu się, że 
dyplom inżyniera-chemika pozwoli mu łatwo znaleźć pracę, zwłaszcza 
że dobrze „ustawiony” przyjaciel obiecał mu posadę w Wenezueli. Ale 
jest kryzys, nigdzie nie potrzeba inżynierów-chemików. 

Andrć dzielnie znosi przeciwności losu. Zresztą kiedy już nie ma 
grosza przy duszy, stary tata wsuwa mu do kieszeni 100-frankowy 
banknot. A poza tym jest przecież Maria (Miou-Miou), 25-letnia dziew- 
czyna, która przyjechała do Paryża, aby zrobić karierę aktorską. Maria 
pracuje na pół etatu w biurze podróży, a wieczorami bierze udział 
w próbach „Alicji w krainie czarów”, reżyserowanej na małej pery- 
feryjnej scenie przez Jean-Pierre'a (Jean-Michel Folon). Maria-Alicja, 
Andrć-Fairbanks. Jakże oboje będą się kochać, jakże będą się śmiać. 
Ale ich marzenia stają się coraz bardziej odległe od rzeczywistości. 
Andrć nadal nie ma stałego zajęcia. Aby zarobić, myje samochody, jest 
„wykidajłą” w nocnym lokalu. Pełen niepokoju, wstydzi się, nie może 
już znieść ani siebie, ani Marii. Wpada w depresję, urządza skandal 
w teatrze, w czasie przedstawienia wdziera się na scenę. Ktoś wzywa 
karetkę pogotowia. Film kończy scena majaczeń Andrć: porywa Marię 
(w kostiumie Alicji), sadza ją na latający dywan, który unosi ich po- 
nad tłum, dach teatru, Paryż — do wyśnionej Wenezueli. 

Albert Cervoni pisze na łamach „I Humanitć”, że w kinie fracuskim 
coś zaczyna się nareszcie dziać, że powstaje nowa szkoła, nawiązu- 
jąca do tradycji kina z lat Frontu Ludowego, do takich filmów, jak 
„Brzask”* Carnćgo czy „Wielka wygrana” Duviviera. Chwali Maurice 
Dugowsona za to, że potrafił zerwać z banalną tradycją narracyjną, 
umieszczając cytaty ze starych klasycznych filmów. 

38-letni Dugowson już w latach szkolnych prowadził klub filmowy 
w St-Quentin, swym rodzinnym mieście. Po maturze pojechał do Pa- 
ryża z zamiarem studiowania w IDHEC, ale wkrótce zaczął pracować 
jako asystent reżysera zarówno w kinie, jak i telewizji. Jego samo- 
dzielny debiut telewizyjny przypada na rok 1966, debiut kinowy — na 
rok ubiegły. Wówczas to zrealizował „Lily, kochaj mnie”. „F jak 
Fairbanks” jest jego drugim filmem. 

— „Pomysł scenariusza — mówi — narodził się z podwójnej fascynacji: 
wobec Douglasa Fairbanksa i «Alicji w krainie czarów» Lewisa Car- 
rola. Adaptowałem zresztą tę książkę dla telewizji, główną rolę grała 
Brigitte Fossey. Znam także niemal na pamięć wszystkie filmy Doug- 
lasa Fairbanksa, aktora, który potrafił połączyć zręczność Errola Flyn- 
na i humor Bustera Keatona. Tak więc «F jak Fairbanks» to opowieść 
o najeżonej trudnościami miłości Douglasa Fairbanksa do Alicji z kra- 
iny czarów. Ale ta opowieść rozgrywa się we współczesnym Paryżu. 
Kiedy pisałem z bratem scenariusz i dialogi, wszędzie pojawiało się 
słowo «bezrobocie». Czytałem opowieści tych, którzy się załamywali. 
Ciągle słyszało się o «zbędnym pokoleniu», «wyżu demograficznym». 

Mówi się, że w moich filmach pojawiają się ludzie z metra. Tak, jest 
w tym sporo prawdy. Chcę bowiem pokazywać tych, którzy nie są 
działaczami, nie angażują się, a są najbardziej pokrzywdzeni, Bowiem 
człowiek zaangażowany widzi wszystko jaśniej, a to pozwala mu żyć. 

«F jak Fairbanks» kończy się sygnałem karetki pogotowia. Tak, ten 
dźwięk to zarazem sygnał dramatu wielu młodych ludzi, którzy mimo 
swego humoru, żywotności, są miażdżeni przez warunki życia w dzi- 
siejszej Francji. To właśnie chciałem powiedzieć poprzez mój film, 
w którym nie brakuje przecież ani dowcipu, ani śmiechu. Chciałem to 
jednak wyrazić innym językiem niż język wiecowego przemówienia”. 











Michel Piccoli i Patrick Devaere w „F jak Fairbanks”* Maurice Dugowsona 





ZOLTAŃ 
LATINOVITS 





w Budapeszcie zmarł 45-letni Zol- 
tan Latinovits, jeden z najwybitniej- 
szych aktorów węgierskiego filmu i 
teatru. 

Trafił na scenę w 1954 roku z dyplo- 








Black 


mem Politechniki Budapeszteńskiej 
Najpierw występował w teatrach De- 
breczyna i Miszkolca. Drogę do naj- 
lepszych scen Budapesztu utorowała 
mu znakomita kreacja Romea. Jesz- 
cze szybciej poznał się na jego talen- 
cie film. Debiutował na ekranie w 
1959 roku u boku Marii Tórócsik auto- 
biograficzną rolą studenta w filmie 
„[Pieszo do nieba'” Imre Fehera. Po 
kilku filmach — „Złoty człowiek”, 
„Foto Haber”, „Karambol”, 
nek”, „Węgierski magnat” 
Karpathy”* — został uznany 
szego amanta węgierskiego kina. Nie 
poprzestał jednak tylko na tym. w 
pierwszych filmach Miklósa Jancsó: 
„Światło na twarzy”, ,„Desperaci” 
raz „Cisza i krzyk” stworzył postacie 
pogłębione, pełne wahań i sprzeczno- 
ści. Dramatyczne i tragiczne cechy 
ludzkiej kondycji wydobył w „Zim- 











| t 
g i em 
Kiriłł Ławrow występuje na scenie w Leningradzie. Stworzył kreacje w kil- 
kunastu filmach, m.in. „Żywych i martwych” Aleksandra Stolpera według po- 


wieści Simonowa i w „Ujarzmieniu ognia” Daniła Chrabrowickiego. Teraz gra 
Lenina w radziecko-fińskim „Zaufaniuw”. Cytujemy fragmenty wywiadów z ak- 





sę 


m 





Fot. Paramount — L. Sorell 


Na nasze ekrany wchodzi słynny już tilm Roberta 
Altmana „Nashville. Karen Black gra w nim jedną 
z głównych ról, śpiewa także dwie skomponowane 
przez siebie piosenki. 


nych dniach”, „Odrazie” i „Zjeździe 
rodzinnym”. 


Występował także w radiu, telewi- 
zji, a przede wszystkim w teatrze. 
Nie tylko grał, lecz i reżyserował, 
wybierał sztuki drapieżne, gwałtow- 
ne. Interpretował je w sposób osobi- 
sty. Grał postacie tak różnorodne, 
jak Cippolia w „Mario i cezarodzieju* 
Tomasza Manna czy groteskowy ma- 
jor w „Rodzinie Toth” Istvana Urke- 
ny'ego. Ostatnie jego kreacje filmowe 
— przeniknięte jakimś rysem szaleń- 
stwa — to przede wszystkim nagro- 
dzona na festiwalu w San Sebastian 
główna rola w „Podróży dookoła 
mojego mózgu” Gyórgy Rćvćsza i ty- 
tułowa postać w „Sindbadzie” Zólta- 
na Huszarika. 


Brakować nam będzie sztuki Zolta- 
na Latinovitsa, jego indywidualności, 
wdzięku, kultury i pasji zgłębienia 
ludzkich charakterów. 



















torem za „Litieraturną Gazietą” i „Czerwonym Sztandarem”. 


— Kiedyś chciałem zostać lotni- 
kiem, ukończyłem nawet szkołę pilo- 
tów. Może dlatego z takim zaintere- 
sowaniem przyjąłem niedawno rolę 
pilota Somowa w filmie „Opowieść o 
ludzkim sercu”, choć odbiega ona od 
tego, co dotychczas grałem. Czasem 
jest rzeczą konieczną stworzyć na e- 
kranie postać, która nawet dla akto- 
ra stanowi zaskoczenie. Ale indywidu- 
alność przebija się przez każdy ko- 
stium, zawsze pozostaje. Przykładem 
Donatas Banionis, albo to, co w ki- 
nie polskim robił Zbigniew Cybulski. 
Rola Lenina? Truizmem byłoby przy- 
pomnienie, że było to zadanie bardzo 
trudne i odpowiedzialne. Nie mogłem 
widzieć Lenina za jego życia. Szuka- 
łem więc ludzi, którzy stykali się z 
wodzem rewolucji, prowadziłem z ni- 
mi długie rozmowy. Studiowałem fo- 
tografie, kroniki filmowe. Starałem 
się poznać głęboko osobliwości cha- 
rakteru Lenina. 


© Uważa się Pan przede wszystkim 
za aktora teatralnego. Ale dziś, gdy 
kino wykorzystuje wykonawców ze 
sceny dramatycznej czy muzycznej, 
nawet z areny cyrkowej, podział na 
aktorstwo teatralne i filmowe wydaje 
się czysto konwencjolny... 


— wyrosłem w teatrze, ale nie 
mógłbym odrzucić kina. Za wiele mi 
dało, chociaż nie od razu — dopiero 
po jakimś czasie. Zdarza się, że mło- 
dy człowiek tworzy na ekranie uda- 
ną rolę i już na drugi dzień po pre- 
mierze staje się znany. W moim przy- 
padku nie było takiego nagłego wzlo- 
tu. Początkowo oszołomiła mnie „ma- 
szyneria” kina. Potem podstawowym 
moim zadaniem było pozbyć się świa- 
domości, że wszystko, co robię na pla- 
nie, śledzi kamera. Trzeba było zapo- 
mnieć o wszystkim, po prostu grać... 


© Co Panu dało kino jako aktorowi? 


— wiele... Przede wszystkim Świa- 
domość gestu, wyczucie — zbliżenia. 
Świadomość, że kiedy zbliża się do 
mnie kamera, na ekranie widoczne 
będą tylko oczy. I tylko w nich widz 
będzie mógł odczytać „wszystko*, co 
chciałbym wyrazić. A to wymaga od 
aktora głębokiego przeżycia wewnę- 
trznego. Jako aktor teatralny przywy- 
kłem siedzieć nad sztuką miesiącami, 
pracować nad każdą sceną, nad każ- 
dym zdaniem. W procesie realizacji 
filmu ma się przeważnie czas tylko 
na krótką repetycję przed sceną. 
Wczoraj epizod z finału, d: — ze 
środka, jutro będę grał prolog. A po 
zdjęciach niczego już nie można po- 
prawić. Nauczyłem się koncentracji, 
umiejętności życia w obrazie. 





© Kino jest więc dla aktora szkołą... 


— Tylko nie zawsze dobrą. Po- 
wiedzmy, reżyser przystępuje do reali- 
zacji filmu o temacie współczesnym 
Kto zagra bohatera? Czy będzie szu- 
kał, eksperymentował? Z reguły nie, 
po co ma ryzykować? Zwróci się do 
Michaiła Uljanowa 


6 Albo Kiriła Ławrowa... 


— Możliwe. W każdym razie do ko- 
goś, o kim wie, że już grał podobne 
role. Widz także zna aktora i będzie 
mu wierzył. I w ten sposób już w st 
nariuszach bohaterowie są do siebie 
podobni, mają nawet jednakowe bio- 
grafie. Nikt nie stara się tworzyć po- 
staci wyjątkowej, niepowtarzalnej 
Wyobraźnia aktora ciągle szuka, do 
czasu jednak, gdy nie utknie na po- 
staci bez żadnej indywidualności, na 
stereotypie, który powtarza się z fil- 
mu na film. Jest to wina reżyserów, 
ale i scenarzystów, od których powin- 
no oczekiwać się większego zróżnico- 
wania charakterów. 





© Nasi czytelnicy prosili o zadanie 
pytania: co oznacza pięciolatka jakoś- 
ci w sztuce? 


— Odpowiem tak: moim zdaniem 
twórczy proces jest zawsze indywidu- 
alny i nie można określać go termi- 
nami wziętymi z przemysłu. Jak moż- 
na zaplanować natchnienie? Jak moż- 
na „zaprogramować” twórczość? Jeśli 
chodzi jednak o jakość; dyskusja do- 
tyczy rzeczywiście sztuki. Niska ja- 
kość, niski poziom artystyczny może 
po prostu zdyskredytować wielką 
ideę, którą wyrazić ma dzieło. Dlate- 
go problemy jakości — jakości arty- 
stycznej — spektaklu teatralnego czy 
filmu nabrały dziś ogromnego znacze- 
nia. Powód jest jeden: wszyscy po- 
winni dobrze wykonywać swoje za- 
dania, także ludzie działający w sztu- 
ce. Bez jakości sztuka nie istnieje... 


© Czy pracując nad rolą podstawia 
Pan pod materiał literacki realną o- 
sobowość człowieka, którego Pan za- 
obserwował? 


— Zawsze z trudnością odpowiadam 
na pytanie, jak pracowałem nad rolą? 
Jak bym nie był wymowny, nie po- 
trafię powiedzieć „jak, ponieważ 
słowo okazuje się w końcu za mało 
wyraziste. Mogę mówić o czymś in- 
nym. Konieczne jest obcowanie z 
ludźmi różnych zawodów. Zawsze od- 
krywa się coś nowego, interesującego, 
coś, czego się dotychczas nie znało. 
Jestem szczęśliwy, że w dniach XXV 
Zjazdu partii zobaczyłem wielu ludzi, 
których znałem przedtem tylko z fo- 
tografii, a także tych, których pozna- 
łem dużo wcześniej — kosmonautów, 
pisarzy, robotników. Każdy z nich za- 
ciekawia, o każdym można byłoby na- 
pisać sztukę czy scenariusz. Znajo- 
mość ludzi jest dla mnie podstawowa. 
Nie lubię zamykać się w wąskim 
środowisku profesjonalistów. A jest to 
tylko punkt wyjścia w pracy nad ro- 
lą. A potem — dzięki sile aktorskiej 
wyobraźni — tworzy się przede 
mną nowy człowiek, ktoś, kto jest zu- 
pełnie inny. Muszę zobaczyć swego 
bohatera w myśli — a kiedy to mi się 
uda, dalsza praca jest już o wiele ła- 
twiejsza. Aktor nie jest jednak jedy- 
nym elementem decydującym o suk- 
sie. Aktor spełnia funkcję głównego 
ogniwa — łącznika pomiędzy sceną 
czy ekranem a salą z widzami. I o 
tym należy pamiętać. 





13 


7 X0CMI 
Międzynarodowy 
Festiwal 
Filmowy 
w berlinie 
Zachodnim 
był 
imprezą 
poważną, 
ciekawą, 
choć 
niezbyt 
efektowną 


rakowało rewelacji, pro- 
gramowi można by wy- 
tknąć oczywiste pomyłki, 
nieliczne głośne nazwiska 
raczej rozczarowy wały, 
ale z tym wszystkim prze- 
gląd odzwierciedlał w sposób wy- 
soce interesujący ogromne zróżni- 
cowanie współczesnego kina — 
tę cechującą je współcześnie gę- 
stą siatkę kulturowych podziałów, 
rozbieżności estetycznych i ideo- 
wych napięć. Trudno określić ści- 
śle, kiedy mianowicie przydarzy- 
ło się filmowi to, co spotkało kie- 
dyś budowniczych wieży Babel, 
ale współczesne pomieszanie ję- 
zyków widoczne było nawet w 
programie konkursu, nie mówiąc 
już o towarzyszącej mu drugiej, 
równoległej i niezależnej impre- 
zie, mianowicie o „Międzynarodo- 
wym Forum Młodego Filmu”. 

Pozostaje dla mnie co prawda 
tajemnicą programowa zasada 
„Forum”: filmy pionierów i kla- 
syków filmu (Griffith, Chaplin); 
kilka _ współczesnych odmian 
awangardy (m. in. Ernie Gehr i 
John Mekas z USA); krótkie i 
długie dokumenty polityczne i 
społeczne (m. in. „Wyspa diabel- 
ska”, wstrząsający film o zbrod- 
niach byłych władców południo- 
wego Wietnamu, w realizacji 
Heynowskiego i Scheumanna — 
znanych dokumentalistów NRD); 
filmy realizowane w videotechni- 
ce (m. in. utrzymany w stylu so- 
cjalnego studium rodziny „Nu- 
mer dwa” Jean Luc Godarda); 
eksperymentalne filmy na taśmie 
super 8; filmy Trzeciego Świata, 
a do tego cykl „Nowe Filmy Nie- 
mieckie”. Czy aby tego nie za 
wiele? W sumie groch z kapustą, 
ale przygotowany — jak się zdaje 
— z pilnym baczeniem na to, aby 
w kotle znalazły się możliwie 
najostrzejsze, najbardziej pobu- 
dzające ingrediencje. Nawiasem 
mówiąc, śledzenie konkursu i 
„Forum” było zadaniem trudno 
wykonalnym. Obie imprezy bie- 
gły więc każda swoją drogą, co 
nie znaczy, że pozostały wobec 
siebie obojętne. 

Łączyła je przede wszystkim 
wspólna w pewnej mierze pu- 
bliczność, młoda i spontaniczna, 
co wydatnie podnosiło tempera- 
turę reakcji na widowni. Takich 
przeraźliwych gwizdów jak na 
pokazie „Boskiego tworu” Grif- 
fiego (w zachęcającej obsadzie: 
Antonella Lualdi, "Terence 


14 





W stronę skrajnego estetyzmu 


„Mozart* Klausa Kirschnera (KEN) 


Berlin Zachodni 76 


WIEŻA BABEL 
PRZY KURFURSTENDAMM 


KORESPONDENCJA WŁASNA 








Stamp, Marcello Mastroianni) w 
ogóle chyba nie pamiętam. Od- 
notujmy więc dla równowagi 
długą i serdeczną owację, jaką 
zgotowano dla twórców „Nocy i 
dni”, dla Jerzego Antczaka i 
obojga wykonawców, Jadwigi 
Barańskiej i Jerzego Binczyckie- 
go. Warto dodać, że ogólny kli- 
mat festiwalu nie najkorzystniej 
sytuował polski film. Romantycz- 
ny charakter utworu, delikatny 
rysunek dramatycznych sytuacji, 





wreszcie malarska uroda dzieła o 
bogatej, impresjonistycznej pale- 
cie — wszystko to są wartości po- 
zostające jakby na drugim biegu- 
nie tej estetyki, jaką wyznaje 
krytyka związaną z nowym ki- 
nem zachodnioniemieckim. 

Nie twierdzę, że programowe 
tendencje owej sztuki, mianowi- 
cie skłonność do surowości wyra- 
zu z pewnym ekspresjonistycz- 
nym nalotem, a także upodobanie 
do wyraziście formułowanych tez 


wywarły bezpośredni wpływ na 
program festiwalu. Faktem jest 
jednak, że zdominowały go filmy 
o bardzo ostro artykułowanych 
problemach i wyraźnych inten- 
cjach, które zmuszały do zajęcia 
stanowiska. Takim był świetny 
jugosłowiański „Stróż plaży w se- 
zonie zimowym” Gorana Paskal- 
jevicia, opowieść o chłopaku, któ- 
remu bezrobocie niweczy szansę i 
osobiste szczęście, zmusza do 
emigracji. Rzecz ciekawa, analo- 








giczny schemat fabularny, miano- 
wicie bezrobocie, uczucie bez 
przyszłości i konieczność opusz- 
czenia kraju powtarza francuski 
film Maurice Dugowsona „F jak 
Fairbanks”. Francuski bohater 
różni się od  jugosłowiańskiego 
głównie dyplomem inżyniera-che- 
mika w kieszeni, a także neuro- 
tyczną osobowością, co stępia co- 
kolwiek społeczne ostrze filmu. 


Należałoby wymienić jeszcze 
co najmniej „Nagłą samotność 
Konrada Steinera”, szwajcarski 


film Kurta Gloora, piękny portret 
starego człowieka, który nie chce 
się dać zniewolić przez system 
opieki społecznej, domagając się 
prawa do pracy i samodzielnego 
życia. 'Także „Kieszonkowe” 
Francois Truffauta, film o dzie- 
ciach łączący na zasadzie mozaiki 
wiele rozmaitych wątków, ma 
charakter pewnej społecznej 
prognozy, choć jako dzieło sztu- 
ki daleki jest, niestety, od pa- 
miętnych „400 batów”. Zapewne, 
były również głębsze jeszcze roz- 
czarowania. Zawiodła m. in. obie- 
cująca spółka znanego włoskiego 
reżysera Mario Monicellego, z 
modną na Zachodzie pisarką, Na- 
talią Ginzburg. Ekranizacja po- 
wieści Ginzburg pt. „Kochany 
Michale” miała być ironicznym 
obrazem współczesnego miesz- 
czaństwa, co rozlazło się jednak 
w mglistych nastrojach i rodza- 
jowych obrazkach. 

Na tym tle bardzo korzystnie 
zaprezentował się debiutancki 
utwór Laszlo Lugossy'ego, „Czło- 
wiek bez nazwiska”. Jest to dra- 
matyczny obraz z pierwszych lat 
egzystencji nowego ludowego 
państwa i socjalistycznej władzy 
na Węgrzech. Prościutkie opowia- 
danie o powrocie z niewoli żoł- 
nierza, któremu zamieniono w 
obozie nazwisko, nabiera drama- 
tycznego wymiaru poprzez zde- 
rzenie problemów zagubionej jed- 
nostki z wielkimi dramatami hi- 
storii. Oto Węgry pokonane i jed- 
nocześnie wyzwolone, społeczeń- 
stwo głęboko doświadczone woj- 
ną prowadzoną wbrew jego wła- 
snym interesom, rozdarte i po- 
kaleczone — i w tym wszystkim 
ten niewiele rozumiejący, prosty 
człowiek, który nęka wszystkich 


Agonia legendy? 








swoją zapewne małą, lecz dla nie- 
go największą sprawą. Relacja 
jednostka — historia zyskała w 
tym ujęciu jakiś nowy i doniosły 
wyraz, choć filmowi zabrakło, nie- 
stety, myślowej dyscypliny. W tym 
względzie zdystansowały go chy- 
ba hiszpańskie „Długie wakacje 
roku 1936” w reżyserii Jaime Ca- 
mino, w których odległe już dzie- 
je zyskały poniekąd posmak ak- 
tualnej sensacji. Po raz pierwszy 
od lat czterdziestu powstał w 
Hiszpanii film, w którym wojna 
domowa pokazana jest jakby od 
wewnątrz, w przekroju egzysten- 
cji mieszczańskiego światka, lecz 
z pozycji jednoznacznego zaanga- 
żowania w tragedię ginącej repu- 
bliki. 

Wreszcie dwa filmy RFN: 
„Stracone życie” Ottokara Run- 
ze i „Mozart” Klausa Kirschnera. 
Pierwszy przedstawia człowieka, 
który podejrzany o morderstwo 
seksualne staje się z racji swego 
obcego pochodzenia kimś z góry 
osądzonym i omotanym w siatkę 
prowokacji. Akcja dzieje się w 
latach trzydziestych, lecz obie 
sprawy: morderstwo seksualne, a 
przede wszystkim ksenofobia — 
celują w aktualne problemy spo- 
łeczne. Nie jestem co prawda 
przekonany, czy aby na pewno 
można zaakceptować bez oporu 
moralną dialektykę filmu. Ale 
mniejsza o to. Stanowi on semi- 
naryjny przykład wspomnianych 
już tendencji nowego kina 
RFN do  publicystycznie wy- 
ostrzonych tez, do weryzmu i 
pewnego rodzaju ekspresjonizmu. 
Otóż „Mozart” pokazuje najdal- 
sze konsekwencje tej postawy, 
która paradoksalnie zamienia się 
w tym filmie w swoje przeci- 
wieństwo, sterując ku skrajnemu 
estetyzmowi, Kirschner pokazał 
Mozarta siedmio-, dwunasto- i — 
wreszcie —  dwudziestoletniego 
opierając się na jego listach. 
Skąpy w wydarzenia, ale za 
to czterogodzinny film, składa się 
ze statycznych nieomal ujęć, 
bardzo zresztą pięknych w swym 
realizmie o klasycznej prowenien- 
cji, którym towarzyszy komentarz 
względnie muzyka. Trudno o 
utwór bardziej bezwzględny wo- 
bec widza. 


NAGRODY 


Złoty Niedźwiedź: 


BUFFALO BILL I INDIANIE (Buffalo Bill and the Indians) Roberta 


Altmana (USA); 
Srebrne Niedźwiedzie: 


— nagroda specjalna jury: CANOA (Canoa) Felipe Cazalsa (Meksyk), 
— za reżyserię: MARIO MONICELLI (Włochy) za „Kochany Michale'' 


(Caro Michele), 


— za kreację kobiecą: JADWIGA BARAŃSKA w „Nocach i dniach" 
Jerzego Antczaka (Polska), 
— za kreację męską: GERHARD OLSCHEWSKI w „Straconym życiu'* 
(Verlorenes Leben) Ottokara Runze (RFN) 


— za debiut reżyserski: LASZLO L 


nazwiska'* (Azonositas), 


UGOSSY (Węgry) za „Człowieka bez 


— za film: „KAMIENNY OGRÓD* (Baghć Sangui) Parviza Kimiavi (Iran) : 
Nagroda UNICRIT (Międzynarodowej Unii Krytyki Filmowej): „NOCE 


I DNIE” Jerzego Antczaka. 


„Mozart” należał już zresztą do 
tej części programu, w której 
znajdowały się filmy przypomi- 
nające samotne wysepki o sobie 
tylko właściwej artystycznej ty- 
pografii. Tak miały się sprawy z 
pięknym radzieckim filmem Bo- 
łota Szamszyjewa „Biały statek”. 
Oczywiście, można go w końcu 
wrzucić do worka z napisem 
„film poetycki” i wówczas zna- 
lazłby się w towarzystwie irań- 
skiego „Kamiennego ogrodu” 
Parviza Kimiavi. Film wysoko na 
ogół oceniany (i nagrodzony) zro- 
bił na mnie wrażenie szyfru zło- 
żonego z absolutnie nieprzejrzy- 
stych symboli, w których zapew- 
ne zdeponowano jakąś prawdę, 
ałe dostępną tylko dla znawców 
tej prastarej kultury. Nie umiem 
filmu ocenić, co składam na karb 
własnej, fatalnej — być może — 
staroświeckości: lubię - rozumieć 
co oglądam. W tym sensie „Ka- 
mienny ogród” stał się. skrajnym 
wyrazem zjawiska nader zna- 
miennego dla współczesnej sztu- 
ki filmowej, dla której gleba ro- 
dzimej kultury bywa zarówno 
źródłem siły, jak i pułapką ściśle 
lokalnych znaczeń. 

Zjawisko to zauważyć się da- 
je także w filmach o pozornie naj- 
szerszym adresie. Mam na uwa- 
dze jeden z najgłośniejszych fil- 
mów festiwalu, mianowicie „Buf- 
falo Bill i Indianie” Roberta Alt- 
mana. Znany amerykański reży- 
ser pokazał w nim postać legen- 
darnego bohatera z Dzikiego Za- 
chodu, który w rzeczywistości 
nazywał się Wiliam Frederick 
Cod. Jean-Louis Rieupevrout tak 


„Buffalo BiH i Indianie'* Roberta Altmana (USA) 





k pca 





rozpoczyna biografię Coda. „Uro- 
dzony w 1846 jako syn farmera 
z Iowa zabił w 12 roku życia 
pierwszego Indianina... co dyspo- 
nowało go do roli awanturnika, 
którego życie zasadzało się głów- 
nie na 'masakrowaniu Indian i 
polowaniu na złoto”. Buffalo u 
Altmana pokazany jest jednak 
już nie w roli tropiciela i łowcy, 
lecz znakomicie popularnej 
gwiazdy własnego westernowego 
widowiska. Założył je za radą 
producenta bulwarowych powie- 
ści, niejakiego Neda  Butlina, 
który zresztą nieomal w całości 
stworzył jego legendę, a z nią — 
całą legendę Zachodu. 

W założeniu jest to film iro- 
niczny, przewrotny i demaska- 
torski. W realizacji — nudnawy, 
płaski jako karykatura i oczywi- 
sty jako teza. Obrazoburczy ładu- 
nek nie dotarł jakoś do widowni 
inaczej zorientowanej emocjonal- 
nie i kulturowo. Krytycy pisali, 
co prawda, o filmie z dużym na- 
bożeństwem, poczytując go za 
wyraz agonii wielkiej amerykań- 
skiej legendy. Jeżeli rzeczywiście 
tak się mają sprawy, to berlińska 
premiera była jej raczej fatalnym 
pogrzebem. Publiczność przyjęła 
film obraźliwym buczeniem i ża- 
łośnie wątlutką garścią oklasków. 

Legendy umierają. Legendy się 
rodzą. Skorośmy już przy mito- 
twórczej funkcji kina, warto mo- 
że na zakończenie wspomnieć o 
głośnym filmie Alana Pakuli 
„Wszyscy ludzie prezydenta”, po- 
kazanym poza konkursem, lecz 
w ramach festiwalowych poka- 
zów, w którym dostrzec można 
nie tylko rodzenie się mitu, lecz 
także jego ideologiczną funkcję. 
Jest to rekonstrukcja dziejów od- 
krycia przez reporterów Boba 
Woodwarda i Carla Bernsteina 
tajemnicy afery Watergate. Rea- 
lizatorzy zapewniają, że każdy 
szczegół afery jest przedstawiony 
prawdziwie. I można im wierzyć. 
Tyle tylko, że owe małe prawdy 
szczegółów służą wielkiej i bez- 
czelnej w swym rozmachu misty- 
fikacji. Konflikt potężnych poli- 
tycznych sił, którego finalnym 
akcentem był skandal Watergate, 
uzyskał tu formę wzruszającej 
opowieści o niezłomnych i docie- 
kliwych bohaterach amerykań- 
skiej prasy, którzy w imię ab- 
strakcyjnych cnót amerykańskiej 
demokracji obałają prezydenta. 
Historyjka naiwna, lecz znakomi- 
cie zrealizowana i działająca na 
wyobraźnię, a może nawet więcej 
— wzbogacająca mitologię ame- 
rykańskiego kina o nowy zupeł- 
nie motyw. Miejsce skompromi- 
towanego mitu małego pucybuta, 
któremu Ameryka daje szansę 
gry o miliony, zastąpiła postać 
świętego reportera. 


ZBIGNIEW 
KLACZYŃSKI 





Vaclav Vorlićek i Miloś Macourek 





Fot. Film a doba 





Reżyser Vaclav 


Vorlićek i 


scenarzysta Milo$ 





Macourek od lat już uprawiają gatunek komedii, 
Na RZEK RY) CAR AT OO ŁYK 


który stanowi odrębne zjawisko nie tylko na tle 
DZE ORAZ REŻÓOR OCE ORO ROR 


kina czechosłowackiego. Komedia nonsensu? Ko- 
ROTO J ORZEC CARRE CEE WYD AY AAC 


media fantastyczna? Czy może satyryczna? 


ykl rozpoczęła parodia ko- 
miksów „Kto chce zabić Jes- 

sii?» (1966), później były 
znane nam filmy: „Koniec 
agenta W4C”, „Dziewczy- 

na na miotle”, „Jak uto- 

pić doktora Mraczka”; wkrót- 
ce obejrzymy „Fermentujące wi- 
no”. Obaj twórcy rozmawiają o 
swojej twórczości z Galiną Ko- 
panćvovą w miesięczniku „Film 
a doba”. Oto obszerne fragmenty. 
e Zacznijmy od czasów, kiedy by- 
liście Panowie raczej konsumentami 
komedii niż jej twórcami. Jaki gatu- 


nek humoru najbardziej na Was od- 
działywał? 


MACOUREK: Początkowo lubi- 
łem bajki dla dzieci, potem bajki 
dla dorosłych, Swifta, Rabelais, 
Carolla oraz innych autorów, któ- 
rzy tworzyli swój własny świat. 
„Nos” Gogola dał mi znacznie 


„Jak utopić doktora Mraczka” 


więcej niż cała „Komedia ludzka”. 
Oczarowały mnie po prostu fan- 
tazja i humor. Nie żart, ale hu- 
mor jako specyficzny pryzmat, 
przez który można patrzeć na 
świat. Moje zainteresowania zna- 
lazły odbicie w książkach, sztu- 
kach teatralnych, w filmach fa- 
bularnych i animowanych. Jeśli 
idzie o tę dziedzinę — myślę o ki- 
nematografii — moje fascynacje 
były z tego samego tworzywa: 
Mćlies, Clair albo De Sica. „Cud 
w Mediolanie” widziałem co naj- 
mniej pięć razy. 


VORLICEK: Istnieje bogata 
skala, powiedzmy — od humoru 
uśmiechniętego, przepełnionego 
ludzkim ciepłem — aż do „złego” 
humoru, gdy widzowie śmieją się 
bezmyślnie, ponieważ na ekranie 
ludzie są głupi i dla zabawy ko- 


KOMEDIA: 
ABSURD 


I RZECZYWISTOŚĆ 


pią się w tyłek. Między tymi 
skrajnościami jest mnóstwo po- 
średnich rodzajów humoru, do 
których trzeba zastosować inną 
skalę — od tego najtańszego, 
estradowego aż po snobistyczny, 
intelektualny. Nasze filmy zawie- 
rają często czarny humor, ale dla- 
tego, że ten gatunek humoru nie- 
sie ze sobą stulecie, w którym ży- 
jemy. Sytuacje „czarne”, które wi- 
dzom prezentujemy, kończą się 
zawsze burzliwym śmiechem — a 
my, oczywiście, zgadzamy się z pu- 
blicznością. 


© Spróbujmy spojrzeć na ten pro- 
blem według pewnej hierarchii. Oto 
satyra podejmująca krytycznie pro- 
blemy społeczno-polityczne. Satyra nie 
wyklucza absurdu ani czarnego humo- 
ru. Potem tak zwana zwariowana 
komedia opierająca się na doskona- 
łym rzemiośle. Wreszcie komedie li- 
ryczne, muzyczne, nawet „społeczne”* 
oparte na ludowym humorze. Gdzie 
miejsce Panów? 


VORLICEK: Taka zręczna, zwa- 
riowana komedia musi mieć mnó- 
stwo pomysłów, żeby nie było 
chwili wytchnienia. Musi zawie- 
rać elementy groteski, satyry i pa- 
rodii. I kiedy człowiek — a jest to 
oczywiste — usiłuje w fabule od- 
naleźć jakieś idee społecznie waż- 
ne, a prócz tego chodzi po świe- 
cie z otwartymi oczyma, to musi 
koniecznie odkryć — nawet bez 
intencji autora — nutę satyrycz- 
















































ną czy parodystyczną. Skłonność 
do czarnego humoru można wy- 
jaśnić jako zupełnie oczywistą 
oznakę schyłku tysiąclecia. Kie- 
dyś powiedzmy przed 40 laty, ko- 
goś na ulicy przejechało auto i ga- 
zety pisały o tym przez kilka dni. 
Dziś czytacie w poniedziałek krót- 
ką informację, że podczas week- 
endu na szosach zginęło 19 osób. 
Prawie codziennie pojawiają się 
informacje, że gdzieś tam spadł 
samolot i że ze 114 pasażerów nikt 
się nie uratował. Zabici w Belfa- 
ście, Bejrucie, w Angoli — gdyby 
tak policzyć, ile w jednym dzien- 
niku jest trupów! A wszystko to 
działa na podświadomość człowie- 
ka. Szybciej się żyje i szybciej 
umiera. Kiedy w gazecie widzicie 
dowcip, na którym jest rozbite 
auto, a nad wrakiem unoszą się 
dwie duszyczki, które mówią do 
siebie: Po cóż myśmy to auto 
wczoraj myli? — uśmiechniecie 
się tylko, ale nie zgorszycie... Nie 
chcę preferować czarnego humo- 
ru, chcę tylko wykazać, że stał się 
częścią składową arsenału środ- 
ków komediowych i może być 
źródłem wesołości, jeśli tylko po- 
dany jest ze smakiem. Myślę, że 
nie skłaniamy się ku żadnemu z 
wymienionych gatunków, raczej 
staramy się je łączyć i z tego wy- 
wodzi się nasz własny styl. 


MACOUREK: Reżyser Vorlićek 
mówił za siebie, ponieważ scena- 
riusz i realizacja to zupełnie co 
innego. W realizacji wystarczy za- 
akcentować gest i może to być sa- 
tyryczne uderzenie. Satyra nie 
jest moim ulubionym gatunkiem, 
ale parodia też nie. Uważam ją za 
najtańszy gatunek humoru, ponie- 
waż parodiować można praktycz- 
nie wszystko — wystarczy trochę 
przesady. Ośmieszyć można nawet 
rzeczywistą wartość. Gdybym 
miał wybierać, najchętniej skła- 
niałbym się ku zwariowanej ko- 
medii, ale z wahaniem. Uważam 
siebie za bajkopisarza w literatu- 
rze i w filmie. Między bajką dla 
dzieci o chłopcu, który chowa się 
w mikserze, staje się tortem i sam 
się próbuje tak długo, aż ma ta- 
kie krótkie nóżki, że nie dostaje 
nimi do pedałów pianina, a mię- 
dzy bajką dla dorosłych o sztucz- 
nej kobiecie z cielęcego mięsa, o 
mało nie zjedzonej podczas uczty 
weselnej, co widzowie znają z fil- 
mu „Panie, jest pan wdową” — 
różnica jest nieznaczna. W obu 
przypadkach chodzi o inspirację 
nowoczesną techniką lub nauką i 
w obu przypadkach te małe 
„Science fiction” dają efekt ko- 
miczny. Czy to jest satyra? A mo- 
że parodia? To jest po prostu no- 
woczesna bajka. 


© Co jest dla Panów pierwotne — 
Sytuacja czy charakter? Od czego za- 
czynacie? 


MACOUREK: Wyłącznie od sy- 
tuacji. Humor, który czerpie z 
charakteru, jest zupełnie inny. 
Naturalnie jest bardziej lubiany 








„Kto chce zabić Jessii?* 


przez autorów. Charakterów jest 
bardzo dużo — bohaterów nega- 
tywnych, którzy kopią dołki pod 
innymi, aż po pozytywnych, któ- 
rzy nigdy nie leniuchują. Wybie- 
rasz sobie charakter, a on ci przy- 
nosi w posagu nie tylko ideę, ale 
i zarys treści. Ten, który kopie 
dołki pod innymi, w końcu sam w 
nie wpada... Chodzi tylko o to, 
aby przyprawić postaci sztuczny 
nos i utrzymać uwagę widza cie- 
kawym dialogiem. Niewielu akto- 
rów pogardzi okazją zabawienia 
publiczności non-stop slangowymi 
„przechwałkami”. Tym bardziej 
że można nimi lepiej scharaktery- 
zować postać niż samą akcją. My 
zaczynamy od sytuacji komedio- 
wej. Poza tym wszystko jest „po- 
ważne”. W im większym stopniu 
postacie są poważne, tym lepiej. 
To samo z dialogami. Jeśli zacho- 
wanie aktorów jest realistyczne, 
Sytuacja staje się tym bardziej 
komediowa. Widz musi w tę sy- 
tuację przede wszystkim uwie- 
rzyć, żeby mógł się z niej śmiać. 
Kiedy ktoś na ulicy klapnie w 
błoto, śmiejemy się, bo wierzymy, 
że sprawił to przypadek. Kiedy 
aktor przewróci się w błoto i bę- 
dzie się przy tym wygłupiał, ro- 
ześmiejemy się nie z sytuacji, ale 
z postaci. A to zasadnicza różni- 
ca. Brzmi to jak paradoks, ale ko- 
mizm sytuacji może zlikwidować 
jedynie komiczny gest. 


© A w jaki sposób technicznie, 
myśląc o inscenizacji, rozwijają Pano- 
wie koncepcję reżyserską przy pisaniu 
scenariusza? 


VORLICEK: Dostawałem do 
czytania scenariusze, których 
autorzy uważali, że spłodzili hu- 
morystyczny pomysł. Po kiłku 
stronach okazywało się, że jest to 
zbiór dowcipów słownych, a sy- 
tuacji nie ma żadnej. A bez sy- 
tuacji dobry film nigdy nie po- 
wstanie. Nad sytuacją trzeba pa- 
nować, aby nie przestała być ko- 
miczna, aby gra słów nie zabiła 
gestu. Ponieważ staram się insce- 
nizować w sposób realistyczny, 
postacie muszą reagować natural- 
nie. Właśnie stąd biorą się efekty 
komiczne, których potrzebuję. Z 
konfrontacji człowieka z absur- 
dalną sytuacją, w której zacho- 
wuje się zupełnie normalnie. Czy- 
li podstawą mojego sposobu insce- 
nizacji jest prawda życiowa. Mu- 
szę ją zachować w najgłupszej 
sytuacji, która dzięki temu staje 
się śmieszna. 

© Jeśli dobrze rozumiem, postacie 


i charaktery są dlą Panów czymś dru- 
gorzędnym, czymś, co dyktuje Wam 


sytuacja i co musicie do niej dostoso- 
wać. Ale właśnie dlatego ich kon- 
strukcja jest bardzo pracochłonna, bo 
spelniają one rolę precyzyjnych kółek 
w mechanizmie zegarka... 


MACOUREK: Mogłoby się wy- 
dawać, że dla nas charaktery w 
ogóle nic nie znaczą, że są mario- 
netkami, które przenosimy z sy- 
tuacji do sytuacji. To nieprawda. 
Tylko że dla nas charaktery nie 
zamieniają się w studia psycholo- 
giczne. Pracujemy, powiedział- 
bym, z grubo ciosanymi charak- 
terami, które rozstawione są jak 
na szachownicy: to jest król i bę- 
dzie się zachowywał jak król, to 
jest dama, to pionek itd. Nie są to 
złożeni bohaterowie przeżywający 
depresje i kryzysy. Takich skom- 
plikowanych postaci unikamy. Z 
tego, co mówią, mogłoby się wy- 
dawać, że aktorstwo w naszych 
filmach to zabawa. Tak nie 
jest. Czasami jest to trudniej- 
sze niż u Strindberga. U nas 
aktor nie musi przekonywająco 
umierać na zawał, ale za to widz 
musi mu wierzyć, że ma ciało ko- 
biety, ale np. mózg mężczyzny. 
Dobry aktor jest dla nas alfą i 
omegą. Gdyby nie Iva Janżurova, 
nie mógłbym myśleć o niektórych 
postaciach. Ale ponieważ ta wspa- 
niała aktorka istnieje, mogę sobie 


„Dziewczyna na miotle” 







































pozwolić praktycznie na wszystko. 
Jej talent poradzi sobie z najbar- 
dziej karkołomnymi sytuacjami. 


© Jaki typ aktora ma największą 
szansę sprawdzenia się w Waszym ty- 
pie komedii? 


VORLICEK: Czasami mamy 
sporo trudności, ponieważ akto- 
rów, którzy mogliby u nas grać, 
jest naprawdę niewielu. Zdarza 
się, że obsadzimy aktora, który 
pragnie dać z siebie więcej i po 
swojemu stara się wczuć w sy- 
tuację. Wydaje mu się, że w daw- 
nej scenie jest za mało wesołości, 
postanawia ją poprawić i zaczy- 
na robić miny, gesty, które w tym 
momencie wydają mu się komicz- 
ne. Ludzie na planie śmieją się 
podczas kręcenia, a ja drętwieję 
i mówię: stop, tak dalej nie moż- 
na. Salwa śmiechu towarzyszy 
zdjęciom, ale w kinie będzie mar- 
two i cicho, ponieważ nie ma to 
nic wspólnego z tą akurat histo- 
rią. Trzeba wówczas twardo po- 
wiedzieć „stop” i zacząć wszystko 
od początku, bez niepotrzebnych 
słów i zbytecznych żartów. Wy- 
magam od aktora realistycznego 
wykonania w najbardziej absur- 
dalnych sytuacjach i żądam także 
wiarygodnych, realistycznych de- 


/DUDESEK MAGDASPACKOWK 
SEXTET g.(> Ore 
BOROWA b 


koracji. Jakikolwiek nadmiar fan- 
tazji, zdobnictwa lub usiłowanie 
wywołania komicznego efektu na 
siłę są fałszywe i odwracają uwa- 
gę od tego, na czym chcemy się 
skupić. 


MACOUREK: Fantazja nie ży- 
wi się próżnią, ale rzeczywisto- 
ścią. Najbardziej absurdalny po- 
mysł rodzi się z myśli, którymi 
człowiek reaguje na otaczający go 
świat. Dlatego pomysłów będzie 
zawsze więcej niż czasu na ich 
przetworzenie. A wśród nich 
pierwszeństwo będą miały te, któ- 
re mają szansę zainteresowania 
szerokiego kręgu ludzi, i te, które 
poruszają powszechne i aktualne 
problemy. 


© O wysokiej frekwencji na Wa- 
szych filmach w CSRS świadczą sta- 
tystyki. A za granicą? Jak tam przyj- 
mowany jest ten gatunek humoru, 
który oprócz elementów absurdu po- 
siada wyraźnie czeski charakter? 


VORLICEK: Publiczność i kry- 
tyka reagują wszędzie podobnie. 
Komedie „Kto chce zabić Jessii?”, 
„Panie, jest pan wdową”, „Dziew- 
czyna na miotle” wywoływały 
śmiech w Pradze, Kolonii, Kairze, 
Bombaju, Wołgogradzie, Wiedniu, 
w Ameryce Południowej i Hisz- 
panii. Tylko z „wodnikiem” z 
„Doktora Mraczka” była pewna 
trudność, ponieważ wodnicy to 
specjalność naszej baśniowej mi- 
tologii. Nadmorskie narody mają 
swego Posejdona czy Neptuna, 
tymczasem wodnik ze stawów i 
rzek występuje tylko u nas. Ale 
wystarczy kilka słów informacji, 
wyjaśnienie podstaw naszej baś- 
niowej mitologii i publiczność już 
rozumie. 


MACOUREK: To, że humor 
przekracza granice łatwiej niż in- 
ne gatunki, jest rzeczą znaną. 
Najwięcej przekładów  książko- 
wych ma nasz Szwejk, a nasz 
eksportowy twórca to rysownik 
Adolf Born. Jeszcze lepszym 
przykładem jest tu Chaplin. Jed- 
nak gatunek naszego humoru nie 
potrzebuje przekładu. Jest zrozu- 
miały w Humpolce i w Hongkon- 
gu. Z komedią charakterystyczna 
jest już gorzej. Karierowicz z 
Humpolki nie musi być rozumia- 
ny w Hongkongu. Fakt, że nasze 
komedie są rozumiane za granicą 
i mają powodzenie, można chyba 
wytłumaczyć tym, że budujemy je 
wokół konkretnych sytuacji. M 





Coraz mniej filmów „dla wszystkich” 


Artykuł amerykańskiego dziennikarza Mala Oettingera jest pre- 
zentacją przemian, jakim w ostatnich dwudziestu latach uległ — i na- 
dal ulega — film hollywoodzki. Tekst nie we wszystkich punktach po- 
krywa się z naszym widzeniem spraw. Zawiera on jednak bardzo 
istotne — jak sądzimy — spostrzeżenia na temat powiązań zjawisk 
artystycznych z problemami organizacyjnymi i ekonomicznymi, któ- 
re poczynione być mogły jedynie z pozycji biegłej znajomości ame- 
rykańskich stosunków produkcyjnych. 


MAL OETTINGER 





KORESPONDENCJA Z USA 





wiązek sztuk i handlu 

trwa już od wieków. 

Kosztowny z samej 

swej natury przemysł 

filmowy stwarza sytua- 
cję, w której sztuka zajmuje 
zwykle drugie miejsce, po handlu. 
Jednakże zmiany w strukturze 
ekonomicznej amerykańskiego ki- 
na, zmiany w Hollywood sprawi- 
ły, że wyraźnie zmienił się tak- 
że charakter filmów realizowa- 
nych w ostatnich dwóch dziesię- 
cioleciach. Szefowie wytwórni 
stracili potęgę, dzięki której pro- 
wadzili je jak fabryki i myśleli 
tylko o zysku. Oddali wiele ze 
swej władzy reżyserom, scenarzy- 
stom, aktorom, ludziom troszczą- 
cym się przede wszystkim o in- 
tegralność artystyczną swoich 
dzieł. 


DWIE 
PRZYCZYNY 


„Wielcy mogołowie” Hollywoo- 
du uważali, że każdy film powi- 
nien zaspokajać gust masowej 
widowni. Zatwierdzali scenariu- 
sze, dokonując kosmetyki rzeczy- 
wistości, jaka im nie odpowiada- 











18 


ła. Dysponowali artystami zwią- 
zanymi długoletnimi kontraktami 
i dyktowali im tematy, wyzna- 
czali reżyserów, wybierali role 
aktorom. W latach trzydziestych 
i czterdziestych widz łatwiej roz- 


poznawał styl wytwórni niż re- 
żysera. 
Dzisiaj artyści mają znacznie 


większą wolność w wyborze te- 
matów i w realizacji ich na swój 
własny sposób. Podejmują prob- 
lemy, które niegdyś byłyby od- 
rzucone przez szefów wytwórni. 
Nie są już tak uzależnieni od 
wpływów zorganizowanych grup 
nacisku, swobodniej portretują 
Murzynów, Indian i kobiety, od- 
rzucejąc bezmyślne i często 
okrutne stereotypy, stanowiące 
niegdyś powszechną praktykę. 

Krępujące przymusy  obejmo- 
wały dawniej nie tylko ludzi rea- 
lizujących filmy. Wielkie firmy 
miały swoje własne kina i orga- 
nizacje dystrybucyjne. Szefowie 
wytwórni decydować mogli o roz- 
powszechnianiu filmów i okresie 
ich wyświetlania. 

Zmianę sytuacji spowodowały 
dwa zasadnicze czynniki. Po 
pierwsze — Departament Spra- 
wiedliwości oskarżył wielkie wy- 
twórnie o pogwałcenie ustawy an- 
tytrustowej i tworzenie nielegal- 
nych monopoli. W 1948 roku Sąd 








Najwyższy podtrzymał zarzut i w 
ciągu następnych pięciu lat wy- 
twórnie wyprzedały swoje sieci 
kin, rezygnując także z wywie- 
rania nacisku na właścicieli kin 
dla narzucenia im „swoich” ty- 
tułów. Po drugie: na początku lat 


pięćdziesiątych nastąpił rozwój 
telewizji, fenomenu przemysłu 
rozrywkowego, który poważnie 


zagroził filmowi. Pod koniec dzie- 
sięciolecia telewizja docierała do 
każdej miejscowości, w której 
znajdowało się kino i dostarcza- 
ła tej samej formy rozrywki, dla 
której ludzie musieli niegdyś wy- 
chodzić z domów; pokazywała 
także stare filmy. Program do- 
chodził często do osiemnastu go- 
dzin dziennie na siedmiu różnych 
kanałach. Frekwencja w kinach 
raptownie spadła i, być może, 
nigdy już nie powróci do pozio- 
mu sprzed telewizji. Aby prze- 
trwać, wytwórnie zaczęły produ- 
kować te same co dawniej tanie 
filmy sensacyjne i nic nie zna- 
czące komedie — ale dla telewi- 
zji, nie dla kin. Ludzie nie chcie- 
li wychodzić z domów, gdzie 
mogli oglądać telewizję leżąc na 
kanapie i popijając piwo. Po co 
płacić za benzynę, parking i bi- 
let, jeżeli kino nie oferowało ni- 
czego lepszego? 

Jak zmieniły się pod wpływem 


„Zabawna pani” Herberta Rossa 


obu tych czynników zarówno ki- 
no, jak i sama publiczność? 
Hollywood zwany był trady- 
cyjnie fabryką snów i każda z 
wytwórni miała w swoich murach 
całe miasta — stary Nowy Jork, 
Kaci Zakątek na Dzikim Zacho- 
dzie, Wenecję i — dla fantastyki 
naukowej — Astropolis. Dziś re- 
alizuje się filmy przede wszyst- 
kim w plenerze, nie rekonstru- 
ując scenerii w studiu. Reżyse- 
rzy, scenarzyści, operatorzy, 
oświetlacze, stolarze i asystenci, 
którzy niegdyś związani byli wy- 
łącznie kontraktami z jedną z 
siedmiu wielkich wytwórni, są 
dziś na ogół niezależni, wynaj- 
mowani do poszczególnych reali- 
zacji. A przede wszystkim wła- 
dza wymknęła się z rąk wszech- 
potężnych szefów. Louis B. Mayer, 
Harry Cohn, Samuel  Gold- 
wyn — wszyscy oni nie żyją i 
nikt nie ma dziś równej im po- 
zycji w przemyśle filmowym. Je- 
den z tych dawnych tyranów po- 
wiedział niegdyś, że dać artystom 
wolną rękę, to tak, jakby „wy- 
puścić pacjentów z domu waria- 
tów”... W szczytowym okresie, 
kiedy wytwórnie były rzeczywiś- 
cie „fabrykami snów” — na przy- 
kład w roku 1949 — w Holly- 
wood powstało 491 filmów. Nie- 
które przyniosły ogromne zyski, 
inne zaledwie zwróciły koszty, 
kilka przyniosło straty. W roku 
1974 do kin trafiło tylko 241 fil- 
mów. Ale były to filmy, za obej- 


rzenie których ludzie chętnie 
płacili. Producenci zmuszeni byli 
szukać tematów interesujących 


publiczność o szybko zmieniają- 
cych się gustach i na tyle licz- 
ną, aby zwrócił się koszt filmu z 
pewnym zyskiem. 





WIDOWNIA 
| TWÓRCY 


Dzięki współpracy z Motion 
Picture Association of America, 
przemysł zainicjował w 1973 roku 
badania widowni. Okazało się, że 
59 proc. to widzowie poniżej 25 
lat (chociaż młodzież stanowiła 











tylko 30 proc. ludności). Tyiko 14 
procent przekroczyło czterdziest- 
kę. Najczęściej odwiedzający ki- 
na widzowie rekrutowali się z 
ludzi wykształconych: 65 proc. u- 
kończyło lub uczęszczało na wyż- 
sze uczelnie, zaledwie żi proc. 
przerwało swoją edukacj 

czyło to wyłącznie widzów powy 
żej 18 lat). 

Sama statystyka może prowa- 
dzić do mylnych wniosków. Kie- 
dy w 1969 roku sukces odniósł 
film 0 dwóch poszukiwaczach 
prawdy na motocyklach — „Ea- 
sy Rider”, producentom wyda- 
wało się, że odkryli złotą żyłę. 
Był to film tani, a powszechnie 
oglądany. „Dlaczego nie pomyśle- 
liśmy o tym przedtem?” — za- 
brzmiał chór producentów i Hol- 
lywood wypuszczać zaczęło je- 
den po drugim filmy o młodych, 
idealistycznych buntownikach. 
Ale zanim te imitacje „Swobod- 
nego jeźdźca” dotarły do kin, 
fala zainteresowania opadła. 
Producenci zaczęli podejrzewać, 
że źródłem sukcesu był nie te- 
mat, ale oryginalność ujęcia. 

W 1974 roku nastąpiło kolejne 
poruszenie: kasowy sukces spek- 
takularnych filmów katastroficz- 
nych skłonił producentów do łą- 
czenia sił dla produkcji obrazów 
wszelkiego rodzaju kataklizmów 
— trzęsień ziemi, pożarów, kata- 
strof samolotowych i powodzi. 
Tego rodzaju widowiska i emocje 
nie docierają do widowni telewi- 
zyjnej ze względu na małe roz- 
miary ekranu odbiornika. A na 
ekranie kinowym wydają się na- 
wet większe niż w życiu. Kalku- 
lacja producentów jest prosta: 
skoro każdy wypadek gromadzi 
tłum gapiów, nikt nie powinien 
zostać w domu, jeżeli będzie mógł 
ujrzeć zagładę Los Angeles czy 
Charltona Hestona przygniatane- 
go przez gigantycznego żółwia. 

Producenci zdali sobie także 
sprawę z istnienia stosunkowo 
niewielkich grup widzów, zdel- 
nych jednak nie tylko poprzeć 
film, ale i zapewnić mu zysk — 
choć nie będzie to sukces maso- 
wy. W ostatnich latach powstały 
tuziny filmów o czarnoskórych 
detektywach i kowbojach, nawet 








Reżyser wybiera temat 


o czarnoskórych wampirach i 
wilkołakach które były prze- 
znaczone dla publiczności mu- 
rzyńskiej, oglądającej zwykle ak- 
torów swojej rasy w niewielkich 
rólkach. Wiele z filmów „czarnej 
fali” nie rościło sobie pretensji 
do poziomu artystycznego; celem 
był wyłącznie zysk. Ale sukces fi- 
nansowy skłonił niektórych pro- 
ducentów do zainwestowania pie- 
niędzy w dojrzałe, poważne fil- 
my dokumentujące doświadcze- 
nia ludności murzyńskiej lub ko- 
medie uczciwie ukazujące ciepło 
i humor tych środowisk. 

Sporo bardzo dobrych filmów 
powstało ostatnio właśnie w wy- 
niku uświadomienia sobie przez 
producentów, że nie każdy: obraz 
musi przemawiać do wszystkich. 
Reżyserzy, mający na koncie ka- 
sowe filmy, mogli wykorzystać 
je jako argument dla zdobycia 
poparcia finansowego projektów 
bardziej artystycznych, a więc i 
bardziej ryzykownych — ale bliż- 
szych ich sercom. Tego rodzaju 
utwory też zdobywają widownię, 
choć znacznie mniej liczną niż 
wielkie  „blockbusters”  (super- 
produkcje), Jednym wystarcza 
marka dobrego rzemieślnika, in- 
ni mają wyższe aspiracje. 

Krytyk „Saturday Review 
World”, Hollis Alpert, przytacza 
jako pouczającą anegdotę sprawę 
scenarzysty i reżysera Paula Ma- 
zursky'ego. Dwa z jego trzech 
pierwszych filmów zrobiły kasę 
i zostały dobrze przyjęte przez 
recenzentów. Alez trudem udało 
mu się zdobyć pieniądze na czwar- 
ty film, „Harry i Tonto”, choć 
właśnie na tej realizacji szcze- 
gólnie mu zależało. Mazursky 
powiada o ludziach finansujących 
film: „Nie są tak głupi, za jakich 
starają się czasem uchodzić. Film 
jest zawsze ogromnym ryzykiem. 
My, tak zwani artyści, bylibyś- 
my głupcami nie przyjmując do 
wiadomości faktu, jak wielkie 
pieniądze wchodzą w grę przy 
realizacji naszych pomysłów. Mi- 
mo to przygnębiła mnie nega- 















„Daisy Miller” Petera Bogdanovicha 


„Elita zabójców” Sama Peckinpaha 
13 waz R ; 
ż > M ą 
W w 
: ź 
M jw 
m i 









(LEIYASZZUNNT A CJ 





tywna decyzja Warner Bros. Pa- 
miętam, jak Ted Ashley, wów- 
czas prezes firmy, powiedział, że 
nie wyobraża sobie kolejek przed 
kinami. Inni także odrzucili, w 
końcu zaryzykowało 20th Centu- 
ry Fox: budżet filmu został ścię- 
ty, pracowałem bez honorarium”. 

Alpert pisze dalej: „Film idzie 
bardzo dobrze w kinach. Jest to 
historia starego człowieka, jego 
kota i ich wspólnej odysei po 
kraju; krytykom się podoba, pub- 
liczność uważa, że jest to film 
mądry, zabawny i wzruszający. 
Fox będzie miał zyski, Mazursky 
dostanie swoją część”. Alpert cy- 
tuje reżysera: „Szczerze mówiąc, 
gdybym stał na czele wytwórni, 
miałbym wątpliwości, czy reali- 
zować podobny temat. Dla nich 
atutem jest film wykorzystujący 
gwałt i sensację. Ale jeżeli ogra- 
niczymy się do tego rodzaju ob- 
razów, obniżeniu ulegnie smak 
publiczności, co na dłuższą metę 
przynieść może ujemne skutki. 
Jedynym rozwiązaniem dylematu 
powinien być równy podział ry- 
zyka, tak samo zysków. Nikt by 
nie uwierzył, jak wielu ludzi w 
Hollywood chce robić filmy tyl- 
ko z miłości do filmu”. 


OBALONE 
TABU 


W dawnym systemie czołowi 
aktorzy zobowiązani byli kon- 
traktami występować w filmach 
ustalonych przez wytwórnię; mu- 
sieli grać to, co i jak im kazano, 
albo wcale. Dzisiaj mogą stawiać 
warunki finansowe i współpra- 
cują z tymi, którzy odpowiadają 
ich wymaganiom. Wielu utalen- 
towanych aktorów, idąc w ślady 
reżyserów, decyduje się wystą- 
pić w filmie tylko wtedy, jeżeli 
widzi w nim możliwość wyraże- 
nia siebie — często bez honora- 
rium, zastrzegając sobie tylko u- 
dział we wpływach, jeżeli w ogó- 
le będą. 

Peter Falk, gwiazdor popular- 
nej serii telewizyjnej o detekty- 
wie Columbo, zainwestował pół 
miliona dolarów w film realizo- 
wany. przez swego przyjaciela 
Johna Cassavetesa, występując 
bez żadnej zapłaty. 

Mówiąc krótko, są dziś w Hol- 
lywood twórcy — aktorzy, reży- 
serzy, operatorzy, scenarzyści — 
którym zależy przede wszystkim 
na „zysku psychologicznym”, na 
współpracy przy projektach, któ- 
re sami uważają za wartościowe 
artystycznie, bez względu na 
przyszłe wpływy czy straty. Za- 
pewne, w długiej historii kina nie 
brak podobnych przykładów, ale 
nigdy dotąd nie ułożyły się tak 
pomyślnie warunki. 

Co ważniejsze, powstała wi- 
downia sprzyjająca ambitnym 
wysiłkom. Młodzi ludzie, stano- 
wiący tak poważny procent pub- 
liczności, stykają się z kinem 
przez całe życie; wielu z nich ma 
łatwy dostęp do filmowej klasy- 
ki poprzez telewizję czy biblio- 
teki szkolne i publiczne. Poziom 
wykształcenia filmowego _ jest 
dziś wysoki. Młody człowiek mu- 
si być ambitnym studentem, że- 
by przeczytać całość dzieła, po- 
wiedzmy, Henry Jamesa — ale 
znacznie mniej wysiłku kosztuje 
go poznanie dorobku takich re- 
żyserów, jak John Ford czy Or- 
son Welles. Klasyka filmowa 











20 


prezentowana jest nieustannie w 
większości wielkich miast. Widz 
płaci za nią znacznie mniej niż 
za filmy nowe. Szkoły organizują 
kursy o odbiorze sztuki, na któ- 
rych studenci oglądają najlep- 
sze filmy i uczą się je oceniać. 

Edukacja tego rodzaju pomaga 
w stworzeniu widowni o rozwi- 
niętej perspektywie estetycznej; 
jej członkowie chcą oglądać fil- 
my, których twórcy głęboko uj- 


mują temat filozoficzny czy psy- 


chologiczny. Ta publiczność jest 
dostatecznie mądra i cierpliwa, 
aby docenić dzieło sztuki, nawet 
jeśli nie jest ono w pełni dosko- 
nałe. Ale to tylko jeden typ pub- 
liczności. Drugi — szuka na ek- 
ranie określonych walorów — 
ekscytacji, stylizowanego gwał- 
tu, dosłownego seksu i uprosz- 
czonej narracji. Dla niej także 
realizuje się filmy, choć nie ro- 
bią ich ci sami twórcy. Zawsze 
był rynek dla filmowego śmiecia — 
nowość polega na tym, że dziś 
znalazły swoich odbiorców także 
filmy ambitne i artystyczne. 

W ostatnim dziesięcioleciu zel- 
żał nacisk cenzury. Niegdyś sze- 
fowie wytwórni byli bardzo 
ostrożni w ukazywaniu scen mi- 
łosnych czy  psychopatycznych, 
zgodnie z teorią (która nie była 
pozbawiona słuszności), że stracą 
majątek w procesie o obrazę mo- 
ralności. Nie pozwalali również 
na nieszczęśliwe zakończenia, za- 
braniali ukazywania przestępców, 
którzy uniknęli kary. Teraz po- 
jawiła się fala filmów pozbawio- 
nych walorów artystycznych, 
wykorzystujących nagość i seks; 
ich producenci uznali, że mają 
wreszcie chwytliwy temat niedo- 
stępny telewizji. Są one jednak 
zabronione dla widzów poniżej 
lat 17. Z drugiej strony, obale- 
nie sztucznych „tabu” pozwoliło 
ambitnym filmowcom poruszać 
tematy, które dawniej mogły być 
zaledwie sugerowane.  Ważniej- 
sza jest swoboda osądu moralne- 
go, jaką zyskali reżyserzy i sce- 
narzyści. 

Moralność  „starych” filmów 
traktować trzeba nieco ironicznie: 
aktorzy tacy, jak James Cagney 
czy Humphrey Bogart grali naj- 
bardziej atrakcyjnych łotrów i 
gangsterów, którzy swobodnie 
mordowali znacznie mniej atrak- 
cyjnych złoczyńców (a od czasu 
do czasu niewinnych przechod- 
niów). W zakończeniu filmu Cag- 
ney czy Bogart ginęli, aby usa- 
tysfakcjonować hollywoodzki ko- 
deks. W wielkiej epopei gang- 
sterskiej „Ojciec chrzestny” dzie- 
je się inaczej: reżyser Francis 
Ford Coppola zamyka niemal 
sześciogodzinny, dwuczęściowy 
film obrazem swego bohatera, 
Michaela Corleone, nadal żywe- 
go, bogatego i potężnego. Ale 
brutalne życie Michaela nigdy 
nie było upiększane; nie jest on 
ofiarą okrutnego losu czy nie- 
szczęśliwego zbiegu okoliczności. 
W swoim  złowrogim zawodzie 
odniósł sukces — i widownia 
zdaje sobie sprawę, jaką pustkę 
przyniosła mu potęga i pieniądze. 
Gangsterski przywódca zniszczył 
swoich nieprzyjaciół, ale pozostał 
bez rodziny, przyjaciół i przysz- 
łości. 

Mało prawdopodobne, że na- 
stąpi taki czas, kiedy każdy film 
będzie dziełem sztuki, ale nie- 
wątpliwie poważny procent ame- 
rykańskiej widowni przychylnie 
już wita każdy dobry obraz, a 
duża grupa twórców czyni wszy- 
stko, aby je realizować. 


MAL OETTINGER 





Zdjęcia: Columbia, Paramount, 
United Artists (L. Sorell) 


„Odbicie w lustrze” reż. Rezso Szoreny 





TRADYCJE 
i POSZUKIWANIA 





KORESPONDENCJA WŁASNA Z WĘGIER 





Kino węgierskie budzi zaufanie swą solidnością: mogą nam nie od- 
powiadać jakieś tematy, mamy zastrzeżenia do powolnego rytmu 


akcji, braku dynamiki, nigdy jednak nie pozostawia nas ono obojęt- 


nymi. Bo kino węgierskie ma zwykle temperaturę moralną, jednako- 


wo podchodzi do problematyki współczesnej, jak i historycznej. 


iklós Jancsó narzucił 
swego czasu określo- 
ny typ rozważań na 
temat konfliktu jed- 
nostki i historii. Nie 
wahał się być okrutny i drapież- 
ny w swych sądach. Czasami jego 
utwory fascynowały głównie for- 


mą: spoza skomplikowanych ru- 
chów postaci z trudem docierały 
do nas problemy  odpowiedzial- 
ności jednostki wobec społeczeń- 
stwa, klasowy charakter wyda- 
rzeń. Ta szkoła wypowiedzi ar- 
tystycznej istnieje jeszcze w ki- 
nie węgierskim, ale uległa dale- 








ko posuniętej ewolucji. Pal Gabor 
w „Epidemii” składa w począt- 
kowych partiach filmu ukłon wo- 
bec mistrza; jego postacie chodzą 


jakby w zamyśleniu,  pod- 
dane wewnętrznemu  rytmowi 
przemierzania przestrzeni. W 
pewnym momencie zatrzymują 
się — i akcja toczy się w kon- 
wencji całkowicie realistycznej. 
Gabor ukonkretnił problematykę 
historyczno-moralną, wpisał sy- 
tuację w ostre rygory społeczne. 
Jest rok 1831. Przez północne Wę- 
gry przechodzi fala epidemii 
cholery. Chłopi zdani na łaskę 
i niełaskę losu buntują się prze- 
ciwko feudałom. Choroba wy- 
ostrza tragizm ich sytuacji, prag- 
ną być wołni i niezależni, tylko 
w takich warunkach jest jakaś 
szansa przeżycia, zdobycia poży- 
wienia. Głównym bohaterem jest 
młody doktor, rozdarty pomiędzy 
obie klasy społeczne. Z racji 
wykształcenia, wyższych wyma- 
gań życiowych jego miejsce zda- 
je się być na dworze. Ale powin- 
ności zawodowe decydują, że 
idzie do chłopów, nieufnie przez 
nich przyjmowany. W miarę jak 
zaostrzają się konflikty klasowe, 
sytuacja lekarza staje się coraz 


trudniejsza. Potępiany przez obie 
strony, umiera w końcu. Dzieje 
się to w momencie, kiedy zdu- 
szono wszelkie bunty. Chłopi zo- 
stają już tylko sam na sam z 
epidemią. 

W porównaniu z Jancsó Gabor 
bardziej wierzy w umiarkowanie 
moralne, wynikające z określo- 
nych układów historycznych. 
Okrucieństwo pozbawione jest tu 
egzystencjalnej abstrakcji, można 
prześledzić jego rozwój, narasta- 
nie od drobnych przejawów po 
dramatyczny finał. Jest to waż- 
ne w warunkach kina wę- 
gierskiego, gdzie wciąż jeszcze 
spotykamy się z okrucieństwem 
trudnym do wytrzymania. Prze- 
jawiło się to szczególnie w fil- 
mie „Niczyje dziecko”, gdzie re- 
żyser Laszlo Ranody, zgromadził 
przerażające przykłady upodle- 
nia ludzkiego po to tylko, żeby 
ukazać, jak tragiczny bywa los 
nieślubnego, opuszczonego dziec- 
ka. Tymczasem  uwierzylibyśmy 
w to nawet wtedy, gdyby mniej 
było w filmie scen z przypalaniem 
siedmioletniej dziewczynce ręki 
rozżarzonym węglem. 

W temacie współczesnym domi- 
nuje charakterystyczny konflikt 
psychologicznych nieporozumień 
pomiędzy kobietą i mężczyzną. 
Są one bardziej tragiczne w skut- 
kach dla płci pięknej, która 
wbrew pozorom - wciąż jeszcze 
nie wydaje się być równoupraw- 
niona z. mężczyznami. Najpierw 
więc w „Odbiciach w lustrze” 
Rezso Szoreny widzimy, jak bo- 
haterka szuka ucieczki od rze- 
czywistości w murach szpitala dla 
umysłowo chorych. Później zaś, 


„Dziewięć miesięcy** reż. Marty Mćszaros 





w „Dziewięciu miesiącach” Marty 
Móćszaros jesteśmy świadkami 
dramatycznej sytuacji robotnicy 
porzuconej przez swego szefa z 
dwojgiem dzieci, rozpaczliwie 
próbującej uczyć się, by zdobyć 
awans społeczny i zawodowy. 


ozważania na tematy 

nieporozumień damsko- 

-męskich zaprowadziły 

Andrasa Kovacsa w 

„Labiryncie” do zawi- 
łości formalnych. Reżyser bawi 
się w dywagacje na temat reży- 
sera realizującego film, w któ- 
rym zaczynają się odbijać jego 
własne przygody. Nie koniec na 
tym. Także i producent dostrze- 
ga swe podobieństwo do boha- 
tera. Byłoby to wszystko piękne, 
gdyby nie było banalne. Bo mi- 
mo wszelkich zawiłości formal- 
nych wyziera z filmu prosty me- 
lodramat, z klasycznym trójką- 
tem i brakiem większych perspe- 
ktyw moralnych i psychologicz- 
nych. Można to było pokazać 
znacznie prościej, ale wtedy oka- 
załoby się, że reżyser ma niewie- 
le do powiedzenia na zadany so- 
bie temat, stąd ta formuła „fił- 
mu w filmie”. 


Póter Bacsó od pewnego czasu 
szuka dla swych wypowiedzi ar- 
tystycznych coraz to nowych kon- 
wencji gatunkowych. Niedawno 
w „Dziewczętach jak iskry” za- 
bawił się w musical, teraz z ko- 
lei, w „Fortepianie w powietrzu”, 
postanowił próbować swych sił w 
komedii. Rzeczą ciekawą jest to, 
że Bacsó nigdy nie traci ostroś- 
ci społecznej. W zwariowanej 


opowieści o muzyku, który nie 
może ćwiczyć na fortepianie, bo 
przeszkadza lokatorom wielkie- 
go wieżowca, zawarł sporo saty- 
rycznych obserwacji na temat ży- 
cia we współczesnym mieście. 
Udały się Bacsó typy bohaterów, 
soczyste, choć budowane jedną 
czasem kreską — i piękne posła- 
nie, że mimo wszystko trudno 
jest żyć bez sztuki. Czasem trze- 
ba się poświęcić, żeby jednak 
piękno nie uleciało z naszej eg- 
zystencji. Taki jest finał filmu. 
W momencie zagrożenia muzyka 
— wszyscy współlokatorzy ka- 
mienicy są mu życzłiwi, ratują 
mu życie. A potem słuchają u- 
tworów Chopina na środku wiel- 
komiejskiej ulicy. 

Dawne więc cechy kina węgier- 
skiego pozostały nadal żywotne. 
Umiejętność obserwacji łączy się 
z rozważaniami natury moralnej 
i społecznej, zaś rzeczywistość 
nierozerwałnie splata się z hi- 
storią. Stopniowo tylko to, co 
było zwykle abstrakcyjne i ogól- 
ne, przechodzi w filozoficzny, rea- 
listyczny konkret. Jest to więc 
kino ciągłej ewolucji i poszuki- 
wań formalno-tematycznych. 
Uznanie budzi fakt, że stare po- 
kolenie twórców uzupełniane by- 
wa przez nowe, dopiero debiutu- 


jące. Gwarantuje to ustabilizo- 
wany poziom i wciąż nowe suk- 
cesy. 
JANUSZ 
SKWARA 


21 


ZŁ ekranów świata 


ą filmy, które łatwo 
scharakteryzować  jed- 
nym zdaniem; są inne. 
które nie poddają się 
takim zabiegom. Do 

tych ostatnich należy „Lokator” 

Romana Polańskiego. 

Film ekspresyjny? Można i tak, 
ale w znaczeniu szczególnym i 
rozbudowanym; więc film wyra- 
zisty, sugestywny, mroczny, w 
którym codzienna realność prze- 
mienia się w realność deliryczną. 

W twórczości Polańskiego czę- 
sto, a w tym filmie szczególnie 
„jaskrawo, występuje coś, co moż- 
na nazwać dialektyką kina. Wnę- 
trze kadru zapełniają dwa żywio- 
ły; są one sprzeczne, rywalizują- 
ce, równocześnie współżyją ze 
sobą jako niespokojna jedność. 
Tak było przede wszystkim w 
przypadku „Wstrętu” i „Dziecka 
Rosemary”, ale także w przy- 
padku „Makbeta”, a nawet „Chi- 
natown”. Chodzi więc o walkę, 
zarazem przenikanie realnego i 
oczywistego z irrealnym i niepo- 
jętym. 

Ta walka i przenikanie ma 
kilka punktów odniesień, choć 
sam film jest stylistycznie jedno- 


Isabelle Adjani i Roman Polański 


lity. Zaznacza się to już w planie 
realizacyjnym; kamienicę, w 
której „lokator” zostanie osaczo- 
ny, wybudowano w atelier; po- 
zostałe sceny (uliczne, w bistro, 
w kinie, w szpitalu) były zdej- 
mowane w plenerach i wnę- 
trzach naturalnych. Te dwie 
„rzeczywistości” — sztuczna i 
prawdziwa — nałożą się na sie- 
bie i zespolą, ale będzie to zwią- 
zek opozycyjny. Zrozumiałe, że 
widz nie musi wiedzieć, co jest 
dekoracją, a co autentyczne; dos- 
trzeże natomiast, że kamienica 


uosabia „dziwne”, a pozostałe 
miejsca — „normalne”, że — od 
pewnego momentu — „dziwne” 
i „normalne” zaczyna się prze- 
mieszczać. 


"To samo zjawisko obserwuje- 
my w płanie psychologicznym. 


22 


„Lokator” Polańskiego zaczyna 
się niemal tak, jak „Proces” Kaf- 
ki: pewnego razu Trelkovsky 
wynajął po prosiu mieszkanie. 
On — zwykły urzędnik i jego 
protagonista — zwykły kamie- 
nicznik. Ale wynajęcie mieszka- 
nia, procedura oczywista i niez- 
będna w pewnej sytuacji, znaczy 
tu coś więcej. Z jednej strony 
Trelkovsky jakby uznał swoją 
zależność i podporządkował się 
nowym rygorom i presjom; z 
drugiej strony poczuje się zagro- 
żony, podejmie najpierw grę, po- 
tem walkę z tym wszystkim, co, 
jak sądzi, okrąża go i popycha 
do zguby. Film zaczyna się jak 
zwykłe studium obyczajowe, 
stopniowo zmienia się perspekty- 
wa, następuje  subiektywizacja 
opisu, wreszcie zanika granica 
między Światem zewnętrznym a 
jego psychiczną reprojekcją. 
Polański nie poprzestał na tym, 
dialektykę  antagonizmu  prze- 
niósł także na płaszczyznę spo- 
łeczną. Rzecz dzieje się w Pary- 
żu, pechowego  „lokatora” gra 
sam reżyser; Trelkovsky to po- 
stać niepozorna i zwyczajna, 
trochę bezbronnie-niezaradna, 


trochę uparta. Przede wszystkim 
układna, i w tej układności jest 
coś, co prowokuje, co jakby wy- 
wołuje wilka z lasu. W pierw- 
szych scenach filmu Trelkovsky 
nie różni się od innych, po pro- 
stu jeden z mieszkańców wielo- 
milionowej metropolii. Później 
zmienia się relacja, którą można 
tak ująć: jednostka (samotna) a 
zbiorowość (obca). Pewną rolę 
odgrywa fatalnie brzmiące dla 
francuskiego ucha słowiańskie 
nazwisko bohatera, sugerujące, 
że to intruz, nawet osobnik po- 
dejrzany. Wreszcie relacja koń- 
cowa: człowiek osaczony, dopro- 
wadzony do obłędu i .„zmuszony” 





do samobójstwa „zmową” wro- 
giej mu społeczności. 
Ta dialektyczna konstrukcja 


realizuje się nie tylko w filmie. 


Lokater 


lecz poprzez film — penetracja 
osobowości Polańskiego i Topora. 
Ten ostatni, także polskiego po- 
chodzenia, jest przede wszystkim 
grafikiem i pisarzem. Nieobce 
mu jest jednak kino; autor zna- 
komitych czołówek rysunkowych, 
m.in. do „Viva la muerte!” Arra- 
bala, scenariuszy (np. do „Niesz- 
część Alfreda"), współtwórca ta- 
kich filmów, jak krótkometrażo- 
we „Ślimaki” i długometrażowa 
„Dzika planeta” Laloux, ostatnio 
rysunków do „Casanovy” Felli- 
niego. Polański, w granicach 
tworzywa, wiernie przeniósł na 
ekran powieść Topora „Lokator 
chimeryczny”. Równocześnie 
zmienił jej 


tonację. U Topora: 


absurd, groteska, czarny humor; 
opisy zdarzeń zachowują styl 
bezosobowy, protokolarny. U 
Polańskiego: absurdalność sytua- 
cji, ale w klimacie obsesji prze- 
śladowczej; obiektywna _pers- 
pektywa została przemieniona w 
skrajnie subiektywną. 


Realizacja, jak zawsze u Polań- 
skiego, bezbłędna, stopniowanie 
napięcia aż do kulminacji, do 
podwójnego skoku samobójczego. 
Film o świetnie dobranych akto- 
rach; przede wszystkim sam Po- 
lański, ale także jako jego prze- 
ciwstawienie postacie niesamo- 
wite, choć każda w innym ro- 
dzaju: Shelley Winters jako do- 
zorczyni i Melvyn Douglas jako 
właściciel kamienicy. Sekunduje 
im Isabelle Adjani w roli przy- 
godnej dziewczyny Stelli — o 


wyrazistych ustach i nieodłącz- 
nych wielkich okularach. 

Trudno scharakteryzować „,Lo- 
katora” jednym zdaniem, jeszcze 
trudniej ocenić, bo wyrażenia w 
rodzaju „dobry” lub „bardzo do- 
bry” będą tylko pustosłowiem. 
Na pewno to film, który ma zde- 
cydowany klimat, robi, wrażenie, 
utrwala się w pamięci. I naj- 
ważniejsze: zostawia przeświad- 
czenie, że Świat, że życie ludz- 
kie mają dwa oblicza — racjonal- 
ne i irracjonalne. , 

Jednym z grzechów głównych 
współczesnego świata jest werba- 
lizm. Naiwna wiara, że nazwanie 
rzeczy lub zjawiska tłumaczy je, 
że szafowanie przeciwstawnymi 


Im 


pojęciami, takimi jak dobre — 
złe, piękne — brzydkie, postę- 
powe — zacofane, wyjaśnia i kla- 
syfikuje cokolwiek. Poza strefą 
rozpoznaną i uregulowaną roz- 
ciąga się druga, przeczuwana i 
podświadoma, tajemnicza, bo 
wymykająca się rozumowi, czę- 
sto podszyta lękiem. „Lokator” 
Polańskiego jest  metaforyczną 
parabolą tego realnego poczucia 
lęku i zagrożenia, które ludzi 
niekiedy nawiedza, choć z innych 
powodów niż Trelkovsky'ego. 


ALEKSANDER 
LEDÓCHOWSKI 





LE LOCATAIRE, reż. Roman Polań 
ski, Francja 





| 0000080800... | OOOO 


PZILSE 


mount, 


ŁZNIELNEE] 


AFONIA 


PZLUSRŁZEJ 


Reżyseria: GIEORGIJ DA- 
MY LI U ERWEOCTNZZWNOE 
sander Borodianski i Gieorgij 
Danielija. Zdjęcia: Siergiej 
| ASO SWW (TAJ CHA (OSO) 
Wajnberg. Scenografia: Bo- 
OO NOZO SALOU NNIAK 
Leonid Kurawlow (Afonia), 
OZONOWA ZU ONE :CJCYN 
EOUETOWIAWADNOOWYWAC CE 
UEWASUOWIU ESOCENAESTCYIA 
Borisław Brondukow  (Fie- 
OUONZNYOTE CZLELOAECH 
goza), Nikołaj Parfienow (Fo- 
LWO ZZO LITZETOZAW CZYNY 
ZI SERCOWY WAWZIONIUCEWICE 


WIDMO WOLNOŚCI 


|LPU ISLYSEZE 
| 0.0 OW 1 0001645403 


CZADCICH 
Scenariusz: Luis Buńuel i 
Jean-Claude Carriere. Zdję- 
cia: Edmond Richard. Sceno- 
grafia: Pierre Guffroy. Wy- 
konawcy: Bernard  Verley 
LONE OKYNJ OŁSNIJ 
Mailfort (porucznik), Jean- 
KO EG OWE ZSEIRZACODCZNU CIN 
WONZAWIENEC OUI SIUUI 
Frankeur (oberżysta), Ber- 
ILU ODONOGOS ZYUUYN 
|ZTIWPOWYJODOWOWOJECI 
riel), Helene Perdićre (ciot- 
ka), Pierre-Francois Pistorio 
(siostrzeniec), Michel Lonsda- 
| ONACZUW HSSNELONERGINYDO 


Magazyn FILM. 


Jerz. 


UONŁONCU Tygodnik. 


sóchowski, Maria Oleksiewicz, 
Szyniuńska, Wacław Swieżynski (sekr. 
OU SAKO AWA ŁAGAOWCWCNNA 
nie zamówionych oraz zastrzega 
MATIKUTZNZWKORAC WAWER EI 


LOMUKOWIZNS EUT GTCZN 
kwartał, I pólrocze roku 
OUTAANYJ ZZA URUZAY 
-Ruch", Towarowa 25, 00-839 
„ Biernacka, A. Cervena, EF. Rabau, S. 
LZULULWEMITA WANIUUK 


REDAKCJA: 


UENCJULLZ (NEJ 
zdezakbializowanych na uprzednie pisemne 
NZTZNCH 
Rybak, L. 
Filmowe, 


|RZZUYWACON CI OSZYNNASUCJ 
LATSENONZNE KIUCCYNAKEIC 
LOJUNOWO O EOSNALA CG 
Basow (Śpioch) i inni. Pro- 
dukcja: Mosfilm. Barwny, 
ZO TU OJ SZUTOWAAM STZZKU 4:1) 
WZONCWAWO LWA ZZONWACAZ 
świetlania: 89 min. Premiera 
w sierpniu br. Tytuł orygi- 
NILES WEWA 


Bohaterem tej cierpkiej 
komedii, czy też komediodra- 
UKUTWACOSN NAZWA 
mimo piątego krzyżyka na 
karku niefrasobliwie lekce- 
waży swoje obowiązki wobec 
innych. Specjalna nagroda 
IWASDCWA ZOSP SEZ OAŻI 
Festiwalu Filmowym we 
Frunze w 1976 r. 


W ETOŁOAO JUOCZHWZNWA CNN 
Astruc (jego żona), Marie- 
-France Pisier (pani Calmet- 
ONY OAAOWOB SCZNLNOCEH 
phie), Jean Rochefort (Le- 
ONION KOCI OWIEC 


ni Legendre), Julien Bertheau 
(prefekt policji), Philippe Bri- 


zard (barman), Adriana Asti 
(kobieta w czerni i żona pre- 
O SZYBU COUEWPNLOJAOECYA 
nik cmentarny), Michel Pic- 
coli (drugi prefekt policji) i 
inni. Produkcja: Greenwich 
Films OOŁORCILNZINELE 
Barwny. Dozwolony od 18 
|TSACZOIASYC EICHE UI 
min. Tytuł oryginalny: „La 
(ENO OE CWINSJCHĄ 


Recenzja na str. 10. 


Puławska 61, 02-595 


PELUNIJOZICWACZEN CH 
Jerzy "rafisz, Jerzy Wiltek 
Troszczyński. REDAKCJA 
OWOSZETICWMIAKENKAE 


UNZAJ 
(z-ca 


IUNELONZWENIUUENI 


WZUSŁOSTYNOWCA do dnia 10 
IUNUCE 
Sorell, R. 
PUSAJTTJNESILUDA 


ZZUSECOWIADZ ACO UUULNTNTA 
RILULNEA 


United Artists, 


MCLZZUZNAIE 
Kossak, Alicja Kuczyńska, Marian Kuszewski, Czesław Petelski, Stanisław Stefański, Wojciech Wierzewski, 

Y: Elżbieta Dolińska, Czesław Dondziłło, Bogumił Drozdowski, Bożena Janicka, Zb gniew 
PPLKORZZNU NN 
LLLUR 
Jerzy 
MUTWYLNYJ 
i 92. INFORMACJI O WARUNKACH PRENI MERATY 
Cena prenumeraty rocznej wynosi 260 zł. Prenumeratę ze zleceniem wysylki za granicę, która jest o 50 
RSW .Prasa-Książka-Ruch", 


WISINZACE 
Krajowe Wydawnictwo Czasopism 
MC ZOREEWNLUNKALOWALANEESJEK 
UDZNU NULLA 
ULE 
miesiąca poprzedzającego okres prenumeraty na pozostałe okresy roku bie 
Prasy 
ORT A 

[SOONYWI 


WYTONOW KUNY CJ 
LZY 

Troszczyński, A. 
UPI. ZRF. archiwum. Numer przekazano do drukarni 1%.V11.1976 r. Zam. 


ki 
00 00 
JĄ: 


6 


PRZYGODY GERARDA 


WIELKA BRYTANIA — WŁOCHY — SZWAJCARIA, 1970 


| OZADSSCOWRI NVASRYOKUME 
MOWSKI. Scenariusz wed- 
ług opowiadań Arthura Co- 
LEW UDIOZWZECO NWA GzAY:(U0 
dy  brygadiera Gerarda”: 
| OE-OB OKOLIC NVAJACONJO 
LOOZE ŁONADU NOOZWACONI 
Gutowskiego i J. Skolimow- 
OSCOWAN CO CHAO ESUNU 
ciński. Scenografia: Bill Hut- 
chinson i Luciano Spadoni. 
Kostiumy: Dario Cecchi. Wy- 
|ENAAZN SATA (DONS AY 
(ESZY NU UOSWIAUWZE 
rów), Claudia Cardinale (Te- 
resa, hrabina Morales), Eli 
Wallach (Napoleon Bonapar- 


central. LEE USUWACZERCA 
Kiaczynski (red. 
DIEWOEWCONOWACZONACNAWKENCH 
nacz.), Bogdan Zagrob: 

Iwona Kosiacka, 

LOU 


DZUSTTNZW OU dT ISRCZISAY 
Centrala Kolportażu 
ACO LORNA 
Wyrozębski, CAF, Columbia, 


RADA REDAKC 
TA SONZANAUOWNONZANNNAY 
nacz.), 
CWUUNLI 


„Pr iąż " 


LOWA SB: EW SUOWAUUSYCZ 
ULONAO LWANOSIUOGAUORYH 
MSN YNAE ZJ OEB NY 
(hrabia Morales) i inni. Pro- 
dukcja: Sir Nigel Films. 
Barwny,  szerokoekranowy. 
Czas wyświetlania: 90 min. 
Premiera w sierpniu br. Ty- 
tuł oryginalny: „The Adven- 
LUONUWECCWA 
ZUPĘ LOWEB OWCE 
tiumowa. Odważny. lecz 
zbyt inteligentny pułkow- 
nik huzarów przedziera się 
z listem Napoleona Bonapar- 
te do oblężonego przez Angli- | 
OOWWCZ ANO STOKUNZEYSTA 


JNĄ: Maria Kornatowsk 
ZESPÓŁ RE- 
BUWLZTZ UDUIRZLTOWASCLONUNCJ 
ZEMUN SNNATZATN 
GRAFICZNE: Elżbieta Krużyńska. 
NZAWTECENIONUWANY 
PMULOCELIOTNELA 
LUTUWKTETENZTT W UNSZZKUNCH 
NWDNOWNNZAUNIOWAT 
ER OSEMINOCEY 


RSW rasa-K a 
OTRZZNZWNZALAGI 
M ETDWAYCN 
USER 


INDEKS: 35806 


wydawnictw 
LATŁOSAUBIZ 
[HILUON 





LC 


Styczen, 


Para- 





RZYMSKA 
POCHODNIA 


Nazywają ją „nową Anną Mag- 
nani” i — bardziej kwieciście — 
„rzymską pochodnią”. Oba okreś- 
lenia zawdzięcza temperamentowi 
demonstrowanemu na ekranie. 
Naprawdę nazywa się Mariangela 
Melato. Karierę aktorską zaczęła 
mając lat 16 na scenie, rozgłos 
zawdzięcza filmowi Elio Petriego 
„Klasa robotnicza idzie do raju". 
Wystąpiła w dwudziestu innych, 
ale popularność przyniosły jej do- 
piero filmy Liny Wertmuiler, w 
których występuje w duecie z 
Giancarlo Gianninim. Z polskich 
ekranów znamy „Miłość i anar- 





chię''; za następny film „Zbłąka- 
ni zrządzeniem losu” otrzymała 
nagrodę na festiwalu w Tehera- 
nie. Powodzenie tych filmów w 
Stanach Zjednoczonych rozpoczę- 
lo nowy etap w jej karierze. 
Przygotowuje już pierwszy film 
w języku angielskim — ,,Noc, kie- 
dy tańczyłam z księciem, który 
realizuje Franco  Brusati. Jej 
partnerem będzie Michael York. 


Mariangela Melato ma charakte- 
rystyczną twarz i wyrazisty, ostry 
głos, którego nie można zapom- 
nieć. Często występuje na sceni. 
„To dostarcza większych emocji”. 
Ale kręci również filmy jeden po 
drugim, ponieważ w kinie włos- 
kim nie ma dziś aktorki, która 
mogłaby z nią konkurować. Elio 
Petri ukończył niedawno film o 
hiszpańskim tytule „Todo Modo” 
(w każdy sposób), obsadzając ją 
u boku Marcello Mastroianniego 
i Michela Piccoli; Mario Monicelli 








— komedię „Kochany Michale; 
Luca Ronconi — kostiumowe wido- 
wisko „Orland szalony”, a Alber- 





to Bevilacqua — „Uwaga na błaz- 


nów” z Eli Wallachem i Nino 
Mantfredim. 
A w przyszłości? „Dla aktorki 


najważniejsze jest grać role, któ- 
re ukazują prawdziwe życie — 


mówi. — Nieważne, czy będzie 
to komedia, czy nie. Ważna jest 
prawda”. 


Mariangela Melato i Eli Wallach w „Uwaga na błaznów” 






































Gemma Craven i Richard Chamberlain 





KOPCIUSZEK 
—PORAZKTÓRY? 


Nowa wersja nieśmiertelnej baś- 
ni nosi tytuł „Pantofelek i róża” 
(The Slipper and the Rose) i jest 
musicalem. Muzykę napisali bra- 
cia Shermanowie, Robert i Ri- 
chard, także scenarzyści filmu 
wspólnie z reżyserem Bryanem 
Forbesem. Podobno w trakcie do- 
kumentowania tematu doszli do 
wniosku, że baśniowy motyw 
Kopciuszka sięga IX wieku i po 


raz pierwszy pojawił się w lite- 
raturze chińskiej... Film jest 
kosztowną produkcją brytyjską, 


zrealizowaną w 
plenerach Alp austriackich i w 
świetnie wyposażonym  technicz- 
nie atelier Pinewood. Treść? No, 
cóż — wszyscy znamy historię 
biednego Kopciuszka, który zdobyi 
wa w końcu rękę pięknego księ- 
cia, nie bez nadprzyrodzonej po- 
mocy. Tym razem rozbudowane 
zostały sekwencje zamkowe. 
Dworskie towarzystwo składa się 
z ekscentryków w stylu najlep- 
szych komedii brytyjskich i ma 
wiele zastrzeżeń przeciwko wpro- 
wadzeniu na tron ubogiej dziew- 
czyny, tak, że w zakończeniu in- 
terweniować musi Dobra Wróżka. 
Z kolei sama Dobra Wróżka 
(Annette Crosbie) wcale nie jest 
zachwycona swoją rolą, ponieważ 
dobre uczynki — jak twierdzi — 
wymagają mnóstwa wysiłku. W 
wolnych chwilach karmi swoją 
Czarodziejską Kurę i rozmawia z 


malowniczych 





psem 
miejsce 
baśniach 


Fredem, ktory 
przeznaczone 

dla czarnego 
lodyjne piosenki, ładna choreo- 
grafia, a nade wszystko inteli- 
gentni aktorzy — oto walory fil- 
mu. Richard Chamberlain taktem 
i elegancją pokrywa nijakość ro- 
li Pięknego Księcia; tak przy- 
najmniej stwierdza recenzent mi 
sięcznika „Films and  Filming 
Jego partnerką jest urodziwa de- 
biutantka, Gemma Craven, której 
również udaje się być nie tylko 
„słodką”. Reszta to kwiat brytyj- 
skiego aktorstwa: Margaret Lock- 


zajmuje 
innych 
kota. Me- 











wood roli Macochy, sędziwa 
Edith ans jako Królowa, Ken- 
neth More, Michael  Hordern, 
Christopher Gable i wielu, wielu 


innych. Film kosztował dwa i pół 
miliona funtów, co czyni go jed- 
ną z najdroższych produkcji w 
kinie brytyjskim. A cytowany już 





recenzent „,Films and Filming” 
stwierdza nieco dwuznacznie: 
„Jako romantyczny musical film 


jest po prostu dobry; jako musi- 
cal brytyjski — wręcz wybitny. 
Może nie zaspokaja wszystkich 
marzeń na temat Kopciuszka, ale 
w jakimś stopniu potwierdza, że 
odrodzenie brytyjskiego przemysłu 
filmowego należy do krainy fan- 
tazji, w co zresztą wierzymy od 
dobrych paru lat...” 





„Przeminęło z wiatrem”, filmowy 
przebój wszystkich czasów po raz 
drugi na ekranie? Tak, ale scena- 
riusz, który nie został jeszcze u- 
kończony, ukaże bohaterów po- 
wieści Margaret Mitchell w okre- 








sie po wojnie secesyjnej. Będzie 
to ciąg dalszy, nie powtórka. Pro- 
ducenci Richard Zanuck i David 
Brown (poprzedni film .— ,.Szczę- 
ki”) zapowiadają, że nie będą po- 
szukiwać aktorów przypomina ją- 
cych Vivien Leigh i Clarka Gable 
do ról Scarlett i Rhetta, 


* 

Czwarty z kolei radziecki alma- 
nach „Scenariusze filmowe" (Ki- 
noscienarii) zawiera m.in. tekst 
Gleba Panfiłowa „Życie „Joanny 
D'Arc" i realizowany obecnie sce- 
nariusz o młodości Gagarina 
„Tak zaczynała się legenda” Juri- 
ja Nagibina 





*k 

Laureatką nagrody Suzanne Bian- 
chetti, przyznawanej co rok mło- 
dej aktorce — „nadziei kina fran- 


nia rokiem Isabelle Huppert, po- 
dobnie jak rok 1975 ujawnił ta- 
lent Isabelle Adjani. Młoda aktor- 
ka jest paryżanką, w Paryżu u- 
















cuskiego'” — została Isabelle Hup- kończyła studia aktorskie. Wystą- 
pert (na zdjęciu). Nagrodę wrę- | biła wtakich filmach, jak „Doktor 
czył w Cannes przedstawiciel fran- | Francoise _ Gailland: „„Aloise'' 
cuskiego Stow sze Aktorów „Dupont Lajoie”, „Mały M»rcel", 
i Kompozytorów Dramatycznych „Sędzia i zbrodniarz Obejmie 


oraz Stowarzysz wkrótce główną rolę w „Koron- 
karce”, filmie szwajcarskiego re- 


żysera Claude Goretty 








JAN MŁODOŻENIEC 


PHIL KARLSON * Z PODNIESIONYM CZOŁEM